Jest kilka rzeczy w życiu, które robi się tylko raz. Ta góra jest jedną z nich.
Pierwszy raz zagrała mu preludium rok temu. Poszedł wtedy z ludźmi, których limit skończył się na schronisku Carrel’a. Wstał rano, ruszył z czołówką dalej sam. Po godzinie zawrócił. Wziął tarcze i zjechał na niej ze swoimi marzeniami, z powrotem do kolorowego Wałbrzycha. Ma znajomych, których góra odesłała do domu już 5 razy. Zasiał mi myśl rok temu, żebyśmy spróbowali razem.
”…It is estimated that over 500 alpinists have died on the Matterhorn, making it one of the deadliest peaks in the world….” – Wikipedia
Ze statystyk wynika, że góra jest bezlitosna i to nie dlatego, że wspinaczkowo wyceny ma wysokie. Jak większość rodzajników żeńskich już z samego założenia jest niestabilna. Pod nogami i w rękach rusza się wszystko – dosłownie. A że proporcjonalnie jest więcej wspinania niż trekingowego wchodzenia, miło by było gdyby było jednak inaczej. Wszystkie ściany podzielone są czterema grzebietami: Hörnli (najpopularniejsza), Furggen, Leone/Lion i Zmutt. Każdy ma swoją skalę trudności, swoich zwolenników i przeciwników. Jak to w życiu. Strona szwajcarska jest łatwiejsza i popularniejsza więc wybraliśmy włoski Lion Ridge (pomiędzy południową i zachodnią ścianą), z którym zapoznać i zaprzyjaźnić przyszło nam się po ciemku.
Kwestia pakowania i przydatności zawartości plecaka ogranicza się do liny, taśmy, raków, uprzęży, kilku ekspresów, kubka lub czegoś do zjazdu, paru karabinków, śpiwora, jedzenia i dużej ilości wody. To w całym zestawieniu wcale nie tworzy przyjemnego zestawu wsparcia kilogramów na plecach. Im wyżej, tym pić powinno się więcej. Im mniej się sika i bardziej boli głowa, tym więcej problemów z chorobą wysokościową (o której więcej pisałem w poście o Himalajach). Spakowani kolorowo i minimalistycznie dojechaliśmy do Cervini, z której start planowaliśmy następnego dnia rano. Wersji wydarzeń były dwie. Pierwsza zakładała wymarsz popołudniu zaraz po przyjeździe. Spanie pod schroniskiem Abruzzi w namiocie i stamtąd wczesne ranne wyjście do schroniska Carrel’a. Miało to tyle samo sensu, co siadanie gołym tyłkiem na jeżu. Wymęczeni drogą, z relatywnie ciężkimi plecakami mieliśmy wymarznąć w namiocie pod zamkniętym schroniskiem, odpalić bruna w krzakach i zapomnieć o prysznicu po drodze z Polski. To wszystko żeby zaoszczędzić czas na dojście do następnego miejsca, w którym przesiedzielibyśmy bezproduktywnie drugą połówkę dnia. W każdym z nas jest trochę z francuskiego pieska. Okazało się, że mamy w sobie dwa spore pitbulle wygody i nie tylko znaleźliśmy super spanie, u klimatycznej wspinaczkowej rodziny (http://www.pankeo.com/), to jeszcze zjedliśmy na spokojnie śniadanie i chwilę przed 10 rano w pełnym słońcu, wyruszyliśmy w krótkich spodniach i okularach na spotkanie z rzekomo najtrudniejszą górą w Europie. Nie ma w życiu przypadków. Kiedy wynajmowaliśmy spanie, właściciel powiedział o zmianie polityki spania w Carrel’u, że każdy nocleg musi być zarezerwowany i opłacony z góry. Można to zrobić online, jeśli termin jest dłuższy (https://www.guidedelcervino.com/). Jeśli krótszy, to osobiście majstruje się do biura przewodników i imiennie wpisywanym się jest do zeszytu, w zamian za położone na blacie Euraki. Biuro otwarte jest od 10 rano więc pośpiech był bezcelowy.
Wolnym krokiem do schroniska Abruzzi doszliśmy w 2h. Idzie się wydeptaną ścieżką (skróty) lub asfaltową drogą. Są miesiące w roku, kiedy drogę tą pokonują ludzie taxi-jeepem. Dzisiaj mija nas kilku starszych wyżyłowanych Włochów na rowerach elektrycznych. Bongiorno, bongiorno i krok za krokiem. Z Abruzzi doładowani batonami i kilkoma łykami wody ruszamy dalej. Krajobraz zmienia się diametralnie. Kończą się trawniki, zaczynają bezkresy rozsypanych luźno ogromnych kamieni. Szlak wyznaczony jest co jakiś czas ułożonymi kopcami. Przypomina trochę grę na orientację. Dochodzimy do pionowej skały gdzie leży kilka par sportowych, lekkich butów i trekingowych kijów. Jest to miejsce w którym rusza się stromo w lewo w górę, a większość bez przewodników błądzi, idąc wydeptanym szlakiem trekingowym na wprost. Miejsc potencjalnego zbłądzenia jest po drodze jeszcze kilka i dużym ułatwieniem jest poprzednia wizyta Sławka.
Zaczyna nam się krajobraz mentalnie wydłużać i mozolne przebieranie nogami daje o sobie znać. Mijamy różnych ludzi, to schodzących Hiszpanów, z których jeden miał dziewczynę Polkę i oczywiście pięknie wymawia niemiecki zakręt. Później pogubionych Francuzów, którzy weszli na pionową ścianę i wystającą półkę skalną tylko po to żeby zrozumieć, że zgubili szlak i teraz dołączają się do nas, bo znowu Sławek wie gdzie iść 🙂
Jesteśmy w chmurze, zrobiło się mlecznie i o przestrzeniach, które kochasz w górach, póki co nie ma mowy. Jest błędnikowo przytłaczająco. Po kolejnej godzinie marszu i kolejnym litrze wody dochodzimy do przełęczy gdzie zaczynają się klarować panorama. Z daleka widać pionową ścianę zaporęczowaną grubymi linami. Oddycha głowa, oddychają płuca, przebieramy spodnie na długie i zakładamy kolejną warstwę na górę. Kask przestanie w końcu dyndać przy plecaku, bo zaczyna się partia latających kamieni. Nie będę opisywał całości bo dużo się dyszy i słowa stają się ograniczone przez żądzę połykania powietrza. Wysiłek przykurcza płuca zdecydowanie mocniej niż coronavirus.
Sławka znam od lat, wspinaliśmy się dużo razem (skały, lody, bouldery). Po kontuzjach barku moje wspinanie zostało zbanowane przez wizyty chirurgiczno rehabilitacyjne, Sławka wspinanie intensywnie trwa. Do tego jest w dolnoślaskiej grupie wysokościowej Straży Pożarnej i regularnie staje na podium w ogólnopolskich konkursach wysokościowych mundurowych. Żeby było ciekawiej ma też swoją firmę zajmującą się pracami na wysokościach. Asekuruje się tam gdzie absolutnie uważa to za niezbędne i na tyle ile się znamy, to ja wpinałbym wszystko dwa razy częściej. Fundamentalnym punktem wspólnego wyjazdu było wejście na szczyt, przy zachowaniu minimalnego ryzyka. Innymi słowy bez zbędnego wiraszkowania i żywcowania tam gdzie nie wypada, bo na tej górze zginęło ponad 500 alpinistów.
Mijamy kilka zespołów po drodze. Chodzą wszyscy we dwójkę, związani liną. My linę póki co niesiemy na zmianę w naszych plecakach. Często widać kolorowych przewodników z plakietkami na ramionach. W powietrzu jest dużo włoskiego, francuskiego, niemieckiego i angielskiego. Wiekowo grupy są zróżnicowane, ale sporo jest wystających żył na ramionach u wszystkich. Stajemy przed kolejną pionową, wysoką ścianą z dużą rysą, kilkoma ringami do wpinek i grubą liną poręczową. Chodzimy w swoim tempie więc kolejki nas opóźniają, mimo że nigdzie się przecież nie spieszymy. Przepraszamy kulturalnie wszystkich i tak jak mi obiecał nie żywcujemy mało, tylko wszystko do tej pory. Nie wiem co mówią Włosi, którzy właśnie wpinają swoją linę, ale po gestykulacji i mimice, wnoszą, że jesteśmy długoletnimi pensjonariuszami w ośrodku w Stronu Śląskim. Nie jestem z nas dumny, ale Carrel już tuż tuż, a woda się kończy.
Schronisko zostało nazwane na rzecz Jean – Antoine Carrel i jego wuja Jacques, którzy w 1857 jako pierwsi próbowali zdobyć górę. Doszli do 3800 metra. Trzydzieści metrów wyżej i prawie 100 lat później wybudowano schronisko, do którego właśnie dochodzimy.
Mała, drewniana chatka. Zawieszona w powietrzu na metalowej konstrukcji. Wkomponowana w surową skałę przy pomocy metalu i drewna. Niesamowity jest gatunek ludzki, że potrafi zagospodarować każdą przestrzeń. Jest chwila po 15stej i o niczym innym tak nie marzę, jak o czymś ciepłym do jedzenia i zimnym do picia. W plecakach niesiemy liofilizaty (suszone jedzenie, które zalewa się wrzątkiem i w parę minut tworzy się pełnowartościowy posiłek). Po wejściu widać niekończące się pary butów i kolorowe kurtki. Po lewej kuchnia z kilkoma drewnianymi stołami i ławkami. Po prawej po przejściu przez drzwi dwa rzędy i piętra łóżek. Część nazywana dumnie toaletą, a de facto dziurą zawieszoną w powietrzu, do której wszyscy poprzednicy mieli ewidentny problem z trafieniem, jest po drugiej stronie budynku. Zaraz przy południowym, największym tarasie z kraty z trzema ławkami. Jak wieje z dobrego kierunku, to siedzi się przyjemnie. Jak wieje od ”toalety” to wysiedzenie graniczy z cudem. Jest wszystko prócz wody. Zrozumiałe, że woda nie dolatuje helikopterem, a topiona jest ze śniegu, którego ogromne ilości Sławek pamiętał z lat poprzednich. Tu był śnieg, tu było od cholery śniegu Igor! Pokazuje na stertę przepoconych butów górskich, które leżą przed wejściem do schronu. Butów nie przetopimy, ale po drodze widzieliśmy na lewo od chatki, mały przybrudzony pas śniegu. Problem polega tylko na tym, że pas śniegu jest centralnie pod toaletą i mówiąc wprost, cały jest w międzynarodowych gównach. Bez wody, bez doładowania energetycznego, możemy rano wstać, popatrzeć w górę, pomachać do krzyża na szczycie i zacząć kulturalnie, i grzecznie bez przeklinania schodzić w dół witając się z solidnym bólem głowy.
Długo się nie zastanawiając, wyruszyliśmy. Wzięliśmy linę, czekan i garnki, które wielkościowo mogliśmy poprzypinać sobie do uprzęży. Wyruszyliśmy do góry, w pobliskie żleby w poszukiwaniu śniegu. Cień za skałami jest zawsze gdzieś więc znalezienie zamarzniętej wody, było tylko kwestią czasu. Ku zdziwieniu wszystkich w schronisku, napakowaliśmy kilka pierwszych garnków białym złotem. Okazało się, że woda otwiera serdeczność, gadulstwo i rozkręca interakcje międzyludzkie, bo kumplować się z nami chcieli wszyscy. Największy garnek dostępny w kuchni sięgał nam do szyi i naładowany do pełna śniegiem musiał być przenoszony przez kilka zestawów rąk. Zalaliśmy jedzenie, uzupełniliśmy bukłaki, bidony i zostało jeszcze sporo wody do nawadniania się przy nadchodzącym zachodzie słońca.
Giulio ma 44 lata, wchodzi drugi raz. Pierwszy raz próbował w swoje 18ste urodziny. Dzisiaj też świętuje swoje przyjście na świat. Alex z Arnoldem, para Austryjaków przystanęła na chwilę, żeby odpocząć w drodze powrotnej. Pytają nas ile gór już zdobyliśmy bo oni mają to i tamto, i to i tamtą też. Przejechali cały świat i dzisiaj stali na szczycie Matterhorn’a. Wyciągają odręcznie narysowaną mapę z kominami, które my zobaczymy dopiero jutro. Nie idźcie w pierwszy, bo kończy się ścianą bez chwytów. Idźcie trzecim bo ma gorsze podejście, ale puści Was do góry szybciej. Wyjdźcie przed wszystkimi, bo utknie tam jeden zespół i w kolejce czekacie wszyscy. Uważajcie na siebie, bo młodzi jesteście i macie dużo życia przed sobą, a ta góra jest najgorsza na jakiej byliśmy. To słysząc, popijam kolejny kubek stygnącej wody, patrzę na Sławka i tą potężną pionową ścianę, której jutro nauczymy się na pamięć dotykiem i zadaję sobie jedno pytanie – po jaką cholerę Igor? 🙂 Jedni schodzą i na chwilę odpoczywają w Carrel’u, żeby coś zjeść. Inni wchodzą, ściągają buty, jedzą i piją przed snem i jutrem. Każdy przyniósł tu swoją motywację i ego. Jedni marzą, inni pomagają spełniać marzenia innym. Wchodzi pierwsza, z daleka czuć, że jest mocna. Idzie pierwsza, za nią kolega. Po kilku zdaniach okazuje się, że on jest Brytyjczykiem, a ona spod Krakowa, ale mieszka w Chamonix. Zakochana w górach, wspina się tu od lat. Agnieszka i Pit. Z nimi spędziliśmy większą część wieczoru, dzieląc się jedzeniem i historiami z życia wpatrując w jeden w lepszych zachodów słońca.
Solidnie nawodnieni jak niemowlaki położyliśmy się wszyscy do grupowych łóżek. Każdy ma swój przydzielony numer. Wszystkich jest 40. W szczycie sezonu letniego limity śpiących przekraczane są ponad dwukrotnie, bo zdarza się, że śpi pod tym dachem ponad 100 osób. Wtedy zdecydowanie przydają się zdolności latania, nie tylko żeby omijać wszystkich w czasie wspinanie w górze, ale śpiących na podłodze, żeby w nocy się wysikać. Kiedy robi się ciemno i mało osób patrzy, Carrel rządzi się swoimi moczowymi prawami. Nikt nie chodzi do śmierdzącego wychodka, a wszyscy stają dowolnie przy barierkach, sikając w przepaść, gapią się w absolutnie obłędne rozgwieżdżone niebo. Uzależnia!
Spanie w tego typu miejscach, z tą ilością przepoconych ludzi, nigdy nie jest spaniem. Ma raczej formę leżącego czuwania z zamkniętymi oczami, pomiędzy jednym koncertem chrapacza, a drugim. Wieczorem przed leżakowaniem, pytanie które padało najczęściej, to: ”o której jutro wychodzicie”? O czwartej rano, siedzieliśmy w czerwonym świetle czołówek kończąc owsiankę z malinami. Myśleliśmy, że będziemy jedyni. Okazało się, że pół schroniska miało taki sam pomysł. Jesteś prawie dwa razy wyżej niż Giewont, dopinasz uprząż, wiążesz linę, poprawiasz plecak, patrzysz w górę, a tam już z 20 czołówek rozsypanych po pierwszej ścianie.
Nad głową granatowe niebo z milionami gwiazd. Na dole światła miejscowości. Jest w tym coś magicznego bez dwóch zdań. Pogodę sprawdzaliśmy od tygodni i na dzisiaj zapowiadany był słoneczny dzień spełnionych marzeń. ”Konkurencji” nie lubię tego słowa, ale taką atmosferę czuć było rano przed wyjściem, nie było dużo i wszyscy wyglądali na sprawnych. Pierwsza ściana jest przewieszona, pomagają łańcuchy i dobre szukanie stopni. Po kilku pierwszych metrach ściągamy już kurtki, a żyły na rękach pchają się same za skórę. Całość przypomina okrutnie długą drogę wspinaczkową, z krótkimi przerwami na odpoczynki na wąskich, kruchych półkach skalnych. Lubię przestrzeń, ale cieszę się, że jest ciemno i nie widzę co jest w dół stojąc na szerokości 40 cm chodniczku, trzymając się skały, która rusza mi się w ręce. Wiejemy z takich miejsc jak najszybciej, ale niestety cały Matterhorn taki jest. Jest też kilka bardzo przyjemnych, przygotowanych trawersów. Gdzie na lonży albo długim ekspresie poruszamy się raz, dwa, trzy do góry. Są momenty, gdzie jesteśmy w skale sami. Rozglądamy się wtedy za śladami rys po rakach i czekanach z zimowych wejść (definicja szaleństwa na moje oko). Doganiamy różne grupy, w tym jednego gościa z Holandii, który idzie całość solo. Mała chwila nieuwagi, mały błąd lub po prostu jeden luźny kamień pod butem i jedno życie mniej. Lata się w dół niemiłosiernie długo i lekcje pokory fundowane są z każdym kolejnym krokiem.
Wracając na chwilę do historii. Po braciach Carrel’a było kilka międzynarodowych ekip, z których żadna nie doszła wyżej. W 1862 Bracia Carrelowie pracowali jako porterzy w wyprawie John’a Tyndall’a i pobili swój rekord do wysokości 4248 m. Miejsce zostało nazwane Pikiem Tyndall’a. Na szczyt uparty Jean-Antoine Carrel wszedł w 1865 roku. Nie wiem po ilu żelach energetycznych byliśmy kiedy tam doszliśmy, ale widok wywołuje sporo radości. Krzyż na szczycie jest już bardzo blisko. Nic bardziej mylnego. Z piku na szczyt jest 230 m w pionie. 230 niekończących się mozolnych metrów, które bezlitośnie wyrzynają z Ciebie wszystko co masz. Pogodę mamy genialną. Lampa i bezwietrznie. Wyjątkowe. Nieliczne dni w roku rzekomo. Siadamy na szczycie, buty zwisają nad przepaścią. Sławek ma łzy w oczach: marzenie spełnione Igor! Dziękujemy sobie i górze, że nas puściła. Że możemy tu być i tego doświadczać. Ubieramy raki i spod krzyża na szczycie 4478 przechodzimy na szwajcarską stronę granią, na której mieszczą się dwa buty na szerokość, a po jednej i drugiej stronie przepaść. Raj dla BaseJumperów albo nieszczęśników, którzy zahaczą rakiem o nogawkę w drugim bucie.
Z samego dołu do Abruzzi trzeba liczyć 2h. Z Abruzzi do Carrel’a około 5h. Z Carella na szczyt w zależności od tempa kolejne 5h. Powrót zależy od ilości czasu spędzonego na szczycie. Wielokrotnie byłem na prelekcjach górskich, w czasie których mówili, że wchodzą, u góry robią zdjęcia i schodzą od razu. My jak na francuskie pitbule przystało, zdecydowaliśmy się tam trochę porozpieszczać i siedzieliśmy ile wejdzie. Latał helikopter dookoła szczytu, na którym siedzieliśmy we dwójkę. Później przyszli kolejni szczęśliwi.
W górach doświadcza się ponoć Boga, siebie samych, przestrzeni i ciszy. Ta ostatnia zawsze jest na tyle głęboka, że słyszysz bicie swojego serca. Matterhorn – ikona, symbol europejski, szwajcarski i czekoladowy (na każdym Toblerone widzisz ten szczyt). Schodzenie jest dużo przyjemniejsze niż wchodzenie. Szuka się w skale ringu, wbitego przez kogoś, kogo nie znasz, w czasie który jest ciężki do określenia. Włączając zaufanie, przewija się linę, dzieląc ją na pół, wpina przyrząd zjazdowy i kilkoma solidnymi odbiciami od ściany, jest się dziesiąt metrów niżej. Wszystko w przestrzeniach, gdzie człowiek w porównaniu do bezmiaru natury, nabiera znaczenia nicośći. I tak przez pozostałą część dnia.
Cyrki zaczynają się czasami pomiędzy jednym ringiem, a drugim, gdzie kolejna cholerna luźna półka skalna, przypomina o strachu. Doganiamy kolejne zespoły, które doświadczają niemieckiego ”Stau”, bo przed nimi jest ktoś wolniejszy, a ring jest jeden. Rozmawiamy z sympatycznymi Włochami. Wszyscy szczęśliwi i spokojni, bo cele osiągnięte. Siedzę zaparty piętami o końcówkę wystającej krawądki skalnej. Jeden ring, cały zajęty przez Włochów klarujących linę do rzucenia. Jak odjedzie mi pięta, to zjeżdżam w przepaść w trybie ekspres. Biorę więc swój ekspres i nawet nie pytając, przypinam się do kolegi Włocha. O życiu się przecież nie dyskutuje. Mieli tą linę i mieli. Trochę się już nie niecierpliwimy. Rzuca w końcu. Okazuje się, że przy samym ringu ma węzeł… wszystko od początku. W Carrelu jesteśmy z powrotem wczesnym popołudniem. Spuchnięte przedramiona, nogi i bolące plecy. Głodni przeszukujmy ulubioną szafkę z darmową żywnością, którą zostawili inni schodząc w dół. Napchani, napici, ruszyliśmy sprzedając przerażonym przychodzącym newsa, gdzie wczoraj znaleźliśmy śnieg. Zjazdów jest sporo. Po trzech pierwszych, wypracowaliśmy sobie wydajny system współpracy i całość do momentu wypłaszczenia terenu szła gładko. Kiedy lina sklarowana wylądowała w plecaku i nogi musiały przejąć rolę maszerowania, zapaliła się rezerwa baterii. Ściągnęliśmy kaski, ubraliśmy bluzy, czapki. Wtedy zaczęły latać kamienie. Nie lata żwir, latają z góry głazy, które nie rozwalają głowy, a zabierają całego człowieka. Lawiny ogromnych głazów. Trzęsie się cała ziemia pod nogami więc dokładnie wiadomo kiedy trzeba zacząć wiać. Od Abruzzi pojawił się dylemat, czy krótszymi, stromszymi skrótami (bolą bardzo czwórki od schodzenia) czy dłuższa, ale bardziej płaska opcja drogi asfaltowej. Mieszaliśmy. Trochę tego, trochę tego. Coraz mniej rozmawialiśmy. Wypracowywaliśmy nowe techniki powłóczenia nogami, tak żeby podnosić je minimalnie, z możliwie najmniejszym wysiłkiem. Siadaliśmy co jakiś czas, żeby rozciągnąć przykurczone mięśnie. Śmialiśmy się przez zęby i marzyliśmy o parkingu i szarym RS’ie który na nas czekał. W końcu zrobiło się ciemno i wyciągnęliśmy czołówki. Światła miasta sprawiały wrażenie jakby oddalały się z każdym krokiem. ”Igor pojedź proszę, bo nie mam siły i zaraz chyba zwymiotuję. Patrz jakie mam dreszcze” – podał mi kluczyk od szarego. Pizza, piwo, gorące prysznice i krótki sen, bo rano przecież wyjeżdżamy z Cervinii do Zermatt, na jeden z lepszych freeridowych singltreków w Europie…
Tankowania w drodze powrotnej były najgorsze, bo trzeba było wysiadać z samochodu. Technika jest prosta. Wyrzuca się nogi za auto, rękami łapie dachu i wypycha resztę ciała. Schody odpadają. W każdej formie. A w lusterku wstecznym i w głowie, ikona alpejskich szczytów. Na zawsze.
Czy pójdę drugi raz? 🙂
Matterhorn, Igor Bucki