NORWEGIA – Lyngen Alps
Norwegia pokonywała mnie zawsze wyobrażeniem:
1. wszystko jest zaporowo drogie,
2. wszędzie są piękne białogłowe, błękitnookie narciary.
Nic bardziej mylnego.
HELLO
Bartek poznał chłopaków standardowo przez jakiś portal randkowy. Ten nazywał się chyba Freeridersi i założony jest przez Marka GóręCukru. Rok temu był z Marcinem i Tomkiem na szybkim „powder-alert” w Austrii. Mówił, że bardzo w porządku chłopaki i trzeba z nimi lecieć w świat. Na lotnisku spotykam jeszcze:
– Piotrka – dużo podróżujący nadworny haker jednej z największych firm ubezpieczeniowych w tym kraju,
– Mateusza – szwajcarskiego specjalistę od wyładowań elektrycznych i łowcę zórz,
– i Jacka – profesora od kręcenia beczek i wywoływania codziennych uśmiechów.
Wszystkie twarze pomarszczone radością życia, z wyrysowaną mapą świata i bagażami doświadczeń, które nie chciały zmieścić się do samolotu.
Często sporty wolnościowe, te z FREE w nazwie, przyciągają dwie grupy ludzi. Albo tych nastawionych na sport i Matkę Naturę albo tych którzy odpalają kilka blantów i browarów, a następnego dnia nikt nigdzie nie idzie bo boli głowa. Zebrała nam się extra ekipa z różnych krańców Polski, która pomimo różnic wiekowych i społecznych, dzieliła jedną miłość do desek i śniegu. Dobrzy ludzie, jak dobra książka, rozwijają Cię.
Najważniejsza po wylądowaniu okazała się strefa bezcłowa, bo to na niej, wykorzystując patenty Mateusza, załatwialiśmy samochody, którymi poruszaliśmy się przez najbliższy tydzień. Samochody mają ciekawą formę rozliczenia. Nałogowego. Jedni uzależnieni są od jeżdżenia po puchu, inni od nikotyny. Myk polega na tym, że papierosy muszą być kupione w oryginalnym opakowaniu z paragonem ze strefy bezcłowej. Wartość nałogów nikotynowo – alkoholowych przekraczana jest w Norwegii wielokrotnie więc można ugrać na tym bardzo solidną przebitkę. Jedno auto na tydzień = jeden wagon papierosów. Odbierasz zatankowane, oddajesz zatankowane. Po wyjściu z lotniska gruba warstwa śniegu, -15 C, para z ust i wysokie bandy ze śniegu usypane przez koparki. W oddali gdzieś rozpalone setkami świateł Tromso i stoją nasze dwie wymarzone czeskie księżniczki. Obie w cztero bucie i na kolcu 🙂 Ubieram słuchawki, świat staje się teledyskiem. Papier, nożyczki, kamień, Bartek lecisz Skodą pierwszy.
Trzy dni przed wylotem wszystkie możliwe prognozy pokazywały zgodnie: sztorm, huragany po 130 km/h. Mgły. zamiecie, widoczność zero ! Na cały tydzień ! Zbędnie nie przedłużając szukanie pozytywów w tej prognozie, to jak zakładanie ładnej sukienki na brzydką dziewczynę, nie pomaga. Dzień przed wylotem pisałem niepoznanym jeszcze chłopcom z portalu randkowego, że ja raczej rezygnuję z wyjazdu i usilnie namawiałem Bartka, żeby też nie leciał, bo teraz przewalamy „tylko” tysiaka za sam lot. Nie ma sensu wydawać więcej na „zaporowo drogą Norwegię”, która będzie grana w jednej wielkiej mgle, z wywianym śniegiem, bez widoków na góry. Pogoda sprzyjająca odkryciom intelektualnym. Lepiej! Będziemy kiblować w jakimś domu na końcu świata, bez ogrzewania z jedną kozą i gościami z internetu… 😉
Nic bardziej mylnego.
Bartek na szczęście nie dał się wciągnąć w łańcuch myśli zniewolenia, chłopaki też więc jak wszyscy to wszyscy, babcia też. Po wylądowaniu okazało się, że mgły i wiatr zostały zastąpione słońcem i błękitnym niebiem, a puch sypał się przez głowę przez najbliższy tydzień, dzień po dniu… Chyba bym umarł gdybym nie poleciał, a zobaczyłbym te zdjęcia, które Ty obejrzysz niżej czytając tych kilka zdań.
Dwie tezy obalone. Lot do Norwegii ze sprzętem w dwie strony około 1000 zł. Nierealne jest dojechać do Tromso i z powrotem samochodem za tę kwotę. Samochód na tydzień na miejscu można wypożyczyć za kilka paczek papierosów…. Prognozy kompletnie się nie sprawdzają więc mieszkając na samej północy przy fiordach, trzeba wierzyć, że będzie słońce i na pewno w jakiejś części dnia wiatr przewieje chmury. Zostają tylko białogłowe piękności.
.
STROMIEJ
.
W drodze powrotnej, jadąc ukochanym rajdowym kombi na kolcu, rozglądałem się kompleksowo i zaznaczałem pinezki wszystkiego fajnego, stromego co wydawało się w fizycznym i wydolnościowym zasięgu. Co po prostu robiło w mojej głowie „wow”. A im bardziej przypominało Alaskę i bardziej było poprzecinane stromymi żlebami, tym lepiej zapowiadało się zjazdowo. Bartka nie musiałem przekonywać. Najstarszy z całej grupy jest Tomek, który w życiu przeszedł wszystkie plansze narciarskiej gry i z kochanką FatMapą się nie rozstaje. Wieczory spędzaliśmy przed ekranem planując kolejne dni, gdzieś bliżej domu, żeby nie tracić więcej czasu na długie dojazdy samochodem. Szukaliśmy miejsc gdzie będziemy mogli podzielić się na dwie grupy: 1. łąki, 2. żleby. Idąc trochę na cwaniaka, oszczędzając siły, wykorzystując ślady podejściowe założone przez inne grupy. I tak zaczęliśmy chodzić dolinami, pokonując sporo dystansu na względnie niedużym nachyleniu przez ślady założone przez dobrodusznych niemieckich turystów w wieku Twoich rodziców. Ślady te często prowadziły do popularnych turystycznie łąk, które we wczesnych godzinach porannych były już całe rozjechane. Nie wszyscy w naszej grupie mieli doświadczenie w stromszym żlebowym terenie, stąd kilka osób odkryło w swoim życiu nowe uzależnienie i przez resztę wyjazdu rzeczywistość stała się bogatsza niż świat fantazji. Wybieraliśmy stromiej, dalej, szybciej. Odpinaliśmy się z rogalami na pół twarzy, zbijając na dole piątki, kwitując, że najlepsze jeżdżenie w życiu. Z pestki pragnień rozkwita sad pomysłów. Plany podejściowe układaliśmy tak, żeby wejść doliną, zrobić krótszy zjazd z jednego szczytu do siodła. Później wyjść na kolejny i zjechać długą linię do samego samochodu. W ten sposób robiliśmy ponad 1000 metrów przewyższenia każdego dnia. Jedynym mankamentem takiego rozdania kart był fakt, że ten drugi zjazd był często trochę w nieznane, a i tak każdy wychodził asem. Nie widzieliśmy go z przeciwstoku, prócz wieczornych przeglądań FatMapy i wgrania gpx’a do magicznego zegarka Tomka, który prowadził nas np., „jeszcze 2 metry w prawo w dół i powinien zacząć się żleb”.
Wydatek energetyczny jest spory. Jest też na szczęście międzynarodowa sieć sklepów spożywczych, w której zakupy pokroju, jajka, sery, szynka i mrożone obiady na tydzień wyniosły około 350 zł. Obiady w Tromso w knajpach idą zgodnie z ogólnie znanym trendem finansowym, czyli burger około 150 zł więc poszliśmy z chłopakami na sushi 😉 Na mrożonkach (np. makarony z sosem serowym i warzywami) spokojnie można przetrwać tydzień bez utraty wagi. Czekolady, batony i elektrolity przyleciały z Polski i te były niezastąpione. Woda pitna w kranie. Budżet żywieniowy można spiąć w bardzo przystępnej kwocie i zdecydowanie niższej niż np. w austryiackich ośrodkach narciarskich.
.
SERCA
.
Jedziesz przez Wrocław, Kraków czy Warszawę, (przez mniejsze miejscowości też), wszędzie widzisz HWDP na ścianach i mimo, że ciężko się z tą narodową maksymą nie zgodzić, to często forma przekazu jest dyskusyjna. Tutaj zamiast 4 charakterystycznych liter, na ścianach są serca. Praktycznie na każdym domu. Wszystkie wykonane z jakichś źródeł światła. Jadąc po zmroku, wszystkie świecą. Nie wiedzieliśmy jaka jest historia ich powstania. Po kilku tinderowych matchach, dowiedziałem się, że idea serc rozrosła się w czasie najpopularniejszej choroby na świecie, kiedy ludzie nie mogli wychodzić z domów. Powstały jako symbol wsparcia, lokalnej solidarności, że jesteśmy w tym razem i nikt nie jest sam. Po kilku kolejnych tinderowych wiadomościach, kiedy pytano skąd jestem, odpowiadałem, że z Polski, wtedy lokalne źródła informacji się kończyły… ale żeby nie było smutno, to prócz serc, przy samej drodze, często można spotkać łosie !
.
ZORZA POLARNA
.
Śniegowo trafiliśmy najlepiej w całym sezonie. Dużo, stabilnie i lekko. Pogodowo jeszcze lepiej, bo codziennie mroziło solidnie, wiało bardzo mało i każdego dnia mieliśmy piękne słońce. Za tym idzie przestrzeń, wielowymiarowość krajobrazu górskiego, który nie kończy się aż po sam horyzont. Ekipa zgrana extra, codzienna dawka dobra i radości. Jedzenia mieliśmy dużo, wrażeń też. Zgodnie z prognozą nic z tego miało się nie udać, a wyszło wszystko. Szastaliśmy dobrodziejstwem. Brakowało nam tylko kropki nad i. Zorzy polarnej. Zobaczyć chcieli wszyscy, ale fanatycznie opowiadał o zorzy tylko Mateusz. Był kiedyś w tych rewirach ze swoją dziewczyną, przyjechali specjalnie po zorze, ale się nie udało. Podpiąłem się pod ten fanatyzm, zainstalowaliśmy wszystkie możliwe aplikacje z prognozami na zorze, wyznaczyliśmy punkty geograficzne i wszystko wskazywało na to, że ma się udać pod koniec tygodnia. Trochę cierpliwości i będzie. Pierwsza była nad samym domem, wyszli wszyscy. Później wracaliśmy z Tromso i całe niebo przez większą część drogi powrotnej było w zielonych barwach. Zorza polarna w prognozach ma skalę intensywności. Często jest też krótkotrwała więc trzeba się trochę wstrzelić jak w okno pogodowe. Tamtej nocy miała być bardzo intensywna chwilę po 3 nad ranem, kawałek samochodem od naszego domu. Zadzwoniły budziki, zapakowaliśmy się w czterech do czeskiej księżniczki lubiącej chodzić bokiem i po pięknie ośnieżonej drodze, na kolcu ślizgając się w pełni, pojechaliśmy poodkrywać. W samochodzie z tyłu usiadł doktor fizykii z Krakowa (nowy kolega, który doleciał pod koniec naszego pobytu). Skarcił mnie od razu za jeżdżenie poślizgami, że czuje się zagrożony i że igram z jego życiem. Od jakiegoś czasu jestem na diecie od wszystkiego co jest dla mnie niedobre więc żeby nie wdawać się w zbędne pyskówki, oddałem nowemu koledze kierownicę żeby poczuł się bezpiecznie i usiadłem na jego miejscu z tyłu. Pierwszy zakręt w prawo i Skoda z kombi, stała się coupe zahaczając o metalową barierę na zewnętrznej. Wypadaliśmy z drogi szybciej niż Trump z Twittera, ale jak to mówią: ryzyk fizyk. Auto z rozwalonym tyłem w radosnej Norwegii, zafundowało nam polski kwas przez resztę pobytu. Pojawiły się dylematy nowego kierowcy czy informować właściciela o szkodzie czy nie. Finalnie tak się chyba kończy historia wypożyczania Skody za paczkę fajek i wypracowanych lokalnie znajomości Mateusza.
film zorza: https://www.instagram.com/reel/CqONYt8APms/
.
DOSTĘPNOŚĆ
.
Potrzebowaliśmy dnia restu, pojechaliśmy odpocząć do Tromso (extra sauna w porcie!). Reszta chłopaków poszła na basen poszukać błękitnookich białogłowych narciarek w wersji saute, my z Marcinem zrobiliśmy sobie tourne po sklepach sportowych w dzielnicy magazynowo/handlowej. Wchodzisz do przestrzeni pokroju średniej wielkości Lidla wypakowanego po sufit topowymi modelami wszelkich możliwych zimowych marek jakie przyjdą Ci do głowy. Po kilku minutach podziwiania, usiadłem na kanapie przy kasach poprzyglądać się ludziom. Marcin przepadł w czeluściach snowboardowych splitów, gdzieś kilka regałów dalej. W ciągu 30 minut dotarło do mnie jak bardzo różni się papierowy Król Polski vs Król Norweski i jaką potężną rozbieżność siły zakupowej reprezentują ci dwaj panowie. W tym czasie ze sklepu wyszło około 15 nowych zestawów turowych. Średnia krajowa w Norwegii to około 20 tys PLN miesięcznie, średnia krajowa w Polsce wszyscy wiemy jaka jest. Średnia cena za narty freeridowe HEAD to 3 tys zł w Polsce i Norwegii. O przewadze Alp Lingijskich nad lokalnymi Karkonoszami pisać już nie będę bo mógłbym okłamywać siebie najpiękniej jak potrafię, że nie jest to losu żart i wszyscy mamy równy start.
.
BEZPIECZEŃSTWO
.
Kilka dni po naszym wyjeździe zeszło trochę lawin, w tym jedna zabrała cały dom. Zginęło kilka osób, mówiono o tym nawet w Polskich mediach. Wszedł front z odwilżą, śnieg stał się ciężki i wiosenny. Bezpieczeństwo w górach zawsze zależy od Twoich kumpli. Jak jedziesz pierwszy i coś zacznie się sypać, to szanse, że koledzy jadący z góry Cię wykopią są duże. Jak jedziesz ostatni i wszyscy są już zmęczeni po całym dniu na dole, to zanim do Ciebie dotrą, to szanse zdecydowanie maleją. Staraliśmy się wybierać miejsca możliwie najbezpieczniejsze. Przed jazdą precyzowaliśmy miejsca ratunkowe, widoczne z daleka, do ewentualnego zatrzymania bądź uciekania. Mieliśmy też dżentelmeńską umowę, że lecimy wszystko gigantowym, długim skrętem, tak żeby nie wywierać zbędnej kompresji na śnieg. Przez cały pobyt nie minął nas żaden helikopter. Wchodząc do góry często szliśmy inną drogą, niż ta wybrana do zjazdu. Każdy zjazd był nowy i pierwszy. Konsekwencją np. złamania bądź zerwania jakiegoś więzadła, jest długi pobyt gdzieś w górach zanim koledzy dotrą i pomogą. Później kolejne czekanie na dotarcie do jakiejś placówki medycznej. Percepcja miejsca zmienia się drastycznie kiedy dociera świadomość ewentualnych konsekwencji solidnej gleby. Opcji ratunkowych nie widzieliśmy wcale, tak samo jak sławnych błętkinookich białogłowych narciarek. ANI JEDNEJ przez cały okres pobytu!
W powyższym tekście obaliłem kilka mitów dotyczących pozornej ugruntowanej przekonaniami niedostępności jednego z najpiękniejszych terenów narciarskich na Ziemi. Czy warto tam polecieć? Tak! Czy tylko raz w życiu?
Nic bardziej mylnego.
Dom mamy już zarezerwowany na kolejny sezon. Samochody też czekają, o ile „ryzykfizyk” nie będzie chciał ich wynająć na swoje nazwisko. Nie pozostaje nic innego, jak tylko kupić kilka paczek papierosów i nie sprawdzać prognozy. I kończąc już bez żartów. Najpiękniejsze miejsce narciarsko w jakim byłem. Nie czekaj na lepszy sezon, na następny rok. Jedyną prawdziwą walutą na tej planecie jest czas. Nie bądź jak Igor, nie szukaj wymówek. Jedź kiedy możesz i oby to było jak najszybciej. Wracaj tam co roku, bo jest do czego. Kumuluj to szczęście i rozdawaj je gdzie możesz 🙂
Dziękuje firmie HEAD za wsparcie sprzętowe.
Dziękuje za super ekipę w czasie wyjazdu, za te obłędne góry, słońce, puch, piękne linie i codzienne żartóweczki.
Kilka filmów z jazdy poniżej:
pierwszy: https://www.instagram.com/reel/CqlJcU_uBCD/
drugi: https://www.instagram.com/reel/CqhoWx8Pb9R/
trzeci: https://www.instagram.com/reel/CqdnRYNpylx/