Alaska Heliskiing
Nie było mnie jeszcze na świecie, a oni wynajmowali już pierwszy helikopter. Nie potrafiłem jeszcze chodzić, a oni zjeżdżali już swoje linie w puchu. Mieli wtedy lekko ponad 18 lat i bardzo się cieszę, że było dane poznać mi ich obu kiedy ja mam 29. SeanDog i Bruce, uśmiechnięte oczy, twarz z tysiącami optymistycznych zmarszczek ludzi gór, poczucie humoru, które uzależnia i pasja do jeżdżenia, która trwa i zaraża kolejne pokolenia. Chwilę po ukończeniu liceum, zdecydowali się na pierwsze wynajęcie śmigłowca. Latali z Juneau w każdym możliwym kierunku. Początkowo po jednym wylocie, jeden zjazd, powrót. Chwile szczęścia! Szukali pomysłu na życie i znaleźli bo takich jak oni było już więcej. Za to oni byli tymi, którzy posiadali wiedzę i doświadczenie nabyte w praktyce. Latając i jeżdżąc po okolicznych górach szukali najlepszych miejsc. Po pewnym czasie znaleźli w okolicach Haines swoją Mekkę. Było kilka powodów dlaczego akurat 33 Mila od Haines, a nie żadne inne miejsce:
– w Haines pada deszcz, tu śnieg
– do pierwszych gór wystarczy przelecieć przez rzekę
– jest pozwolenie na lądowanie, a sama droga jest oficjalnie pasem startowym, zktórego startują małe samoloty pomiędzy samochodami (widziałem – nie mogłem uwierzyć)
– i najważniejsze ! jest paliwo do śmigłowcaW ten sposób znacząco obcięli koszty i do dnia dzisiejszego są najtańsi na rynku. Później było trochę zawodów i produkcji filmowych, w których większość z Was pewnie widziała żółte ”kanarki” z logo AH i tak machina ruszyła. Wtedy też pojawiła się potrzeba bezpiecznego przewodnictwa tabunów chętnych zjechania alaskańskich szczytów i panowie wpadli na pomysł założenie ”AH Guide School”, o której sami najlepiej opowiedzą:
http://vimeo.com/44486546
To był również jeden z kilku powodów mojego pojawienia się tutaj bo tak spędziłem pierwsze dwa tygodnie, które z założenia miały być moim całym pobytem w AK.
Po kilku pierwszych wspólnych sezonach, do towarzystwa Bruce’a i SeanDog’a dołączył trzeci zawodnik z dużym kapitałem, który podobnie jak dwaj pierwsi prócz kobiet kochał góry. Wykupił od nich akcje i stał się współwłaścicielem firmy. To były pierwsze pieniądze jakie panowie zarobili na Heliskiing’u. Jak to w życiu bywa, ludzie się dogadują, bądź nie i tu niestety współpraca po jakimś czasie się skończyła. Inwestor założył swoją konkurencyjną firmę, która do dzisiaj działa w samym Haines, a Bruce z nieznanych mi przyczyn odszedł z firmy i zajął się czymś innym. Mimo wszystko do dzisiaj mają z SeanDog’iem bardzo dobry kontakt i każdy sezon Bruce spędza tutaj za free, do tego jest rewelacyjnie zabezpieczony kontraktem, który przechodzi na każdego kolejnego współwłaściciela i w każdej chwili Bruce może z powrotem od niego wykupić 51% udziałów w firmie, którą założył. Jak i dlaczego – sprawy, o których nie będę tu pisał ale chłopaki rozegrali to koncertowo. Jeżeli chodzi o relacje z konkurencyjną firmą, to są przyjacielskie i żadna z firm nie mówi o sobie ”konkurencja”.
Codziennie do siebie dzwonią, weryfikują prognozy, zagrożenia lawinowe. Wymieniają się informacjami na temat wykonpanych pitów. Kiedy nie ma pogody na latanie, zabierają klientów jednej firmy na catskiing do drugiej. To samo dotyczy przewodników, były sytuacje gdzie nie dojechali jeszcze wszyscy na sezon i chłopaki pracowali na zmianę w żółtym i czerwonym helikopterze.
Po moich pierwszy dwóch tygodniach, dostałem już przezwisko ”spajnajgor”, bo tak bardzo chciałem zjechać to co jest dostępne tylko tutaj, czyli ”spine’y”. Wytłumaczyli mi szybko, że póki co nie mam na co liczyć, bo zima w tym roku jest specyficzna, a styczeń był po prostu dziwny, przez tydzień były dodatnie temperatury i padał non stop deszcz. Kopiąc kolejny pit w czasie szkolenia, wyraźnie widziałem newralgiczną warstwę i co może się z nią stać. ”Spajny” odpadały, a razem z nimi mój priorytetowy powód mojego przyjazdu. To tak gwoli uspokojenia Was przed monitorami, gdyby ktoś rozpędził się w zakładaniu, że każdy dzień na Alasce jest magiczny i wszystko czego doświadczam to samo szczęście.
Niestety mam takie coś, co nazywa się ”oczekiwaniami”, mamy to wszyscy. Alaska uczy od samego początku, że rzeczywistość powinno się przyjmować taką jaką jest i nie zakładać sobie w głowie jak powinno być. Nie potrafię tego robić, choć bardzo bym chciał więc niestety oczekiwałem ton puchu, ”spajnów”, taniego paliwa, bluebird’ów dzień w dzień. Przez pierwsze dwa tygodnie nie widziałem na niebie ani jednej chmury. Na początku bardzo mnie to cieszyło, później zrozumiałem, że raczej przesiedzę sporą część tego czasu na zajęciach ucząc się o komórkach, żyłach, ścięgnach, urazach. Później o szczelinach, technikach ratunkowych, linach, węzłach, itd. Nie napawało mnie to radością.
Pierwsze tury, samolot, skuter – dotarło do mnie, że szczeliny na lodowcach są ogromne i dalekie od zakopania przez śnieg. Innymi słowy, szanse na strome linie są znikome, do tego wspomniana wcześniej gówniana warstwa śniegu. Byłem bliski wyjechania, wtedy porozmawiałem z Dan’em i Mark’iem. Wytłumaczyli mi różnice klimatu kontynentalnego i morskiego w kwesti opadów śniegu. Dwie burze to było wszystko czego potrzebowaliśmy do szczęścia. Wtedy nie wierzyłem, że przez noc może spaść dwa metry śniegu, który za kilka dni będzie gotowy do latania i zagrożenie lawinowe zostanie wspomnieniem. Wszystko co nam zostało to modlitwa. Codziennie ”pray for snow”. Wychodzi na to, że byliśmy wszyscy turbo grzeczni, bo kolejne naście dni padał śnieg.
Największe płatki jakie w życiu widziałem. Oglądaliście je kiedyś pod mikroskopem? Wsadziliśmy wieczorem kijek narciarski w śnieg za oknem, rano już go nie było widać. Koparki, spychacze, pick up’y z pługami. Pierwszych kilka dni słońca były jeszcze gorsze niż poprzednio. Rozgrzewkowe ”mellow runs” niebardzo do mnie przemawiały, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że za każdą jedną można sobie kupić fajną parę butów. Cierpliwość nigdy nie była moją najmocniejszą stroną i Alaska szybko to zweryfikowała. Kombinowałem jak mogłem, łapałem stopa ciężarówką do granicy kanadyjskiej, wracałem na piechotę. ”Ukradłem” rower z szopy napotkanej po drodze, żeby dojechać tam z powrotem kolejnego dnia. Wyprowadziłem wszystkie napotkane psy na spacer. Przeczytałem wszystko co miałem pod ręką, a sprawdzanie pogody stało się moim nałogiem.
Teoria Dan’a i Mark’a o szybkiej stabilizacji śniegu po dużym opadzie okazała się dalece odbiegać od rzeczywistości. Codziennie coś się działo, to wybity bark, to kolano. Jeździli wszystko na co góry pozwalały, czyli ”łąki” na których nie jestem w stanie zrobić ani jednego zakrętu i jade wszystko na wprost – sama radość… W między czasie rocznica śmierci Rob’a sprzed dwóch sezonów (obejrzyj film z linku na początku). Naklejkę ”Go for Rob” ma na narcie tutaj prawie każdy z przewodników. Jedliśmy świeże kraby, łososie, łosie. Alaska póki co rozpieszczała moje podniebienie, a nie narciarskiego ducha. Kiedy w końcu padło stwierdzenie, że ”snowpack” się ustabilizowuje, kolejna lawina zabrała przewodnika z konkurencyjnej firmy. Błyskawiczna reakcja, wykopali go po 15 minutach. Reanimacja… Ekspresowy transport do szpitala do Anchorage. Niestety Aaron zmarł (http://freeskier.com/stories/heli-guide-aaron-karitis-dies-following-haines- avalanche).
Okazuje się, że SEABA może w ogóle przestać latać (dochodzenie, sprawy prawne), w AH robi się nerwowo. Wszystko co stromsze niż 30stopni odpada. Rozmawiam z rodziną, widzę że jedzą z porcelanowego białego czystego talerza, błyszczącymi sztućcami – dawno takich nie widziałem. Mijają kolejne drogie dni w domu z myszami na piętrowych łóżkach. Frustracja wisi w powietrzu. Zmieniają się twarze, oczy pełne nadzieii wyjeżdżają z niczym. Płacą ludzie po 6,000 USD za tygodniowy pobyt i nie jeżdżą nawet jeden dzień! Wiszą chmury, znowu pada śnieg. Dzień świstaka. Widziałem na Alasce każdą pogodę. Przyjechałem robiło się ciemno o 16, teraz lekko po 20. Coś jeżdżę ale nie to, co sobie w mojej dużej głowie ubzdurałem. Tłumaczę sobie, że tak widocznie ma być, że to wszystko dzieje się po coś. Wtedy właśnie przyjeżdża wspomniany na początku Bruce, ze swoją świtą. Wprowadza się do pokoju obok, żartem rozbawia nas wszystkich i napawa nadzieją na to, po co tu wszyscy przyjechaliśmy, a towarzystwo jest naprawdę różne i niesamowite jest jak wiele ludzie poświęcają dla narciarstwa. Legenda za legendą. Znowu czuję się jak dziesięciolatek, wyobraźnia dorabia resztę, słucham tych wszystkich opowieści i nie mogę uwierzyć jakie ma facet cudowne życie, a najzabawniejsze jest w tym wszystkim to, że sam sobie je tak poukładał.
Miałem okazję latać śmigłowcem z nartami po górach w Europie i bardzo mnie to cieszyło ale tutaj jest hm trochę inaczej. Może trochę więcej niż ”trochę”. Często słyszałem określenie ”mind-blowing” i jest to zdecydowanie najkrótsze/najbardziej trafione sformuowanie. Zaczynamy latać!
Podstawowa sprawa, dobry wybór grupy, który żeby było zabawniej nie zależy od Ciebie. Albo masz szczęście i trafiasz dobrze albo nie, ha! Jest też trzecia opcja, masz ksywke ”spajnajgor” i wiedzą już, że chcesz jeździć z rzeźnikami i nie dasz się wcisnąć z babciami i dziadkami na loty turystyczne i ślizgawki w dół. Część moich nowych znajomych niestety tak kończyła. Przewodnik odgrywa rolę Boga, nad nim jest tylko pilot. To co powie pilot jest święte. Poznałem trzech lokalnych oblatywaczy, każdy słucha muzyki latając i ma porównywalną do Bruce’a ilość luzu w podejściu do życia. Część z nich ma również zapędy piltów wojskowych, co dodaje całości tylko kolorytu. Oficjalnie wariackie latanie jest za drogie ale są przebłyski rozpusty i to co wtedy się dzieje, trzeba przeżyć, bo mógłbym przez tydzień opisywać ile frajdy sprawiają lowpassy i tak nie oddało by to wrażeń.
Przewodnicy dzielą się na głównych i pozostałych. ”Lead guide” otwiera nowe linie każdego dnia, to on decyduje gdzie jest bezpiecznie, gdzie nie i gdzie pozostałe grupy mogą jeździć. Po każdym nowym lądowaniu poprawia lądowisko dla kolejnych ”paczek”, kopie ”pit”, analizuje warstwy śniegu i decyduje o bezpieczeńswie – w sumie spora odpowiedzialność, bo niejedno życie ma gość w swoich rękach. Zdarza się, że warunki nie grają, zawraca śmigło i ląduje na kolejnym szczycie. Całość trochę trwa ale to jest dokładnie ta grupa, w której chciałem być. W każdej kolejnej jeździsz po rozjeżdżonych śladach, a jej poziom dostosowuje się do najsłabszego osobnika.
Gabe wie co dobre i długo nie musieliśmy go namawiać. Zaczęliśmy już fajnie od rundy rozgrzewkowej, każda kolejna była tylko lepsza. Jest tylko jeden problem. Żółciutki kanarek często wlatuje od drugiej strony na szczyt, z którego ruszamy w dół więc nie widzę wcześniej gdzie będę jechać. Coś niby widać, o ile przewodnik da znać wcześniej gdzie planuje kolejny zjazd.
Jeśli tak się nie stanie to ładuje się ”na oślep”, a wszyscy przecież wiemy, że jeździ się lepiej szybciej niż wolniej więc momentami serducho daje o sobie znać, zwłaszcza jak część stoku nabiera ochotę na mały wyścig i pod nartami mam trochę więcej śniegu niż zazwyczaj.
Dni przyśpieszają, z dnia na dzień wyżej, dalej, stromiej. To co widać z okien heli zapiera dech. Księżniczkę ze zdjęcia poniżej zjechałem dwa razy.
Piękny słoneczny dzień. Idę rano na codzienną pogadankę przewodników o prognozie lawinowo/śniegowo/słonecznej. Gabe się uśmiecha i mówi, że wymarzone ”spajny” mogą udać się dzisiaj. Ruszamy w pierwszym wylocie. Dobrzy zawodnicy obok. Nie ma szans, żeby się nie udało! Zakłada nam ślad, mówi że dużo tam nie widać więc lepiej żebyśmy trzymali się jego linii, bo jest sporo szczelin, a wycieczka w głąb lodowca do najprzyjemniejszych nie należy, choć widokowo pewnie jest co wspominać.
Stajemy u góry, przewodnik pojechał, a my gramy.
W papier, nożyczki, kamień kto otworzy pierwszą linię. Dobrze nam idzie z Joshem, zdyskwalifikowaliśmy pozostałą trójkę, chwila napięcia (Gabe już nas pogania przez radio) Josh kamień, ja papier – dziękuję, jadę!
Jednym z najważniejszych powodów podróży, tych tekstów, teraz tego, że Ty to akurat czytasz – był śnieg. Tak śnieg, a dokładniej puch, bo jest on tutaj wyjątkowy. W swojej wadze, stężeniu, tym jak czuje się górę pod nartą i tym jakie strzela ”faceshot’y”. Wygląda to tak 😉
Na samo dzień dobry sprawdzają czy każdy ma przyrząd lawinowy i czy potrafi się nim posługiwać. Wszystko poniżej 70% baterii nie może lecieć. Jeżeli chodzi o samo latanie jest kilka ważnych spraw, które chłopaki codziennie skrupulatnie sprawdzają. O telefonie w kieszeni można zapomnieć i nieważne czy włączonym czy wyłączonym. Zdaża się, że zerkają na buty. Była kiedyś sytuacja ekscytacji lataniem jednego snowboardzisty, która skończyła się tak, że wysiadł gość na szczycie w trampkach z deską, a buty…no właśnie buty. Jak absurdalnie niemożliwe mogło by się to wydawać, ciężko mi się śmiać bo kiedyś po dużym opadzie tak śpieszyłem się w Karkonosze, że zabrałem wszystko, prócz butów…Bywa!
Zasad jest bardzo dużo. Co można, a czego nie. Helikopter o 18 musi stać w bazie i nie ma możliwości, że po tej godzinie będzie latał. Nie pamiętam dokładnie jaki był to dzień tygodnia, ale wyobraźcie sobie sytuację: Rayan (młody przewodnik) skoczył dużego dropa, za nim jadą jego podopieczni, pojedyńczo bo tylko tak pozwalają zjeżdżać. Dla pierwszego jadącego skała okazała się zdecydowanie za duża. Zatrzymał się zaraz przed na błekitnej tafli lodu, bardzo blisko szczeliny. Do góry nie ma szans, w dół wygrywa strach. Wtedy zaczyna się akcja ”tail guida” i przewodnika z pozostałej grupy. Zabronione jest ratownictwo w stylu podpięcie delikwenta do uprzęży liną (mimo, że obligatoryjnie wszyscy jeździmy w uprzężach) pod helikopter i zabranie go odrazu z miejsca, w którym cały problem się zaczął. Trzeba go przetransportować do najbliższego ”LZ” (landing zone). To jest ten moment kiedy zaczyna sie show, czyli liny, kopanie, opuszczanie, wyścig z czasem bo przed 18 helikopter musi wracać do bazy. Na zewnątrz minus 25 stopni… panowie zostali w górach na noc. Nie zazdroszczę! Każdy plecak przewodnika, który miałem w rękach automatycznie kładzie na plecy. W zależności od inwencji twórczej, są nawet zapasowe klamry do butów ale przede wszystkim jest dodatkowa warstwa odzieży, mały posiłek, koce terminczne i inne magiczne gadżety umożliwiające spędzenie nocy gdzieś po środku niczego. Plus duża dawka wiedzy i doświadczenia, którą ci goście tutaj mają bez dwóch zdań, w plecaku się oczywiście nie mieści więc najczęściej jest gdzieś w okolicach kasku.
Nie można lądować po stronie kanadyjskiej, wszystko co dzieje się przy helikopterze musi dziać się wolno, nart się nie nosi, tylko ciągnie po ziemi, a najmniejsze (finansowo) uszkodzenie jakie powstało w czasie tutejszego latania to 25 000 usd. Błaha sprawa w sumie, bo trzeba było wymienić zarysowane przednie drzwi.
Piloci są zaskakująco młodzi, może 37 lat ma najstarszy. Ciągnie ich do nart bardzo. Kilka seznów temu gdzieś w Valdez jeździli na zmianę pomiędzy wywożeniem kolejnych grup, do momentu kiedy jeden z nich uszkodził nadgarstek i helikopter musiał zostać w górach. Zakochani są w swojej pracy bez dwóch zdań i widać to na każdym kroku. Im bardziej wymagające lądowanie tym więcej frajdy. Za pierwszym podejściem niestety nie dotykamy płozą śniegu. Silny boczny wiatr mocno komplikuje sprawę. Śmigło sprawia wrażenie, że zaraz uderzy o skały. Odlatujemy. Salomon się uśmiecha, podkręca muzykę i mówi, że tak łatwo się nie poddaje. Wiatr bez zmian, płozy dalej nie dotykają śniegu, za to nos posadzony. Gabe otwiera drzwi i w drogę. Kosz, narty, standardowa procedura.
Minutę później, kciuk w górę, Salomon podkręca obroty i Rock’n’Roll. Uwielbiam ten dźwięk, tą przestrzeń. Potem jest już tylko cisza. Wyraźnie słyszysz swoje serce, oddech i widzisz niekończące się białe szczyty.
Czekałem na ten dzień bardzo długo, patrzę w dół i widzę je wyraźnie. Gabe pokazuje mi kijkiem ”widzisz spajnajgor, widzisz?”. Kopie pit, sprawdza. Czekamy. Gra!
Jedzie pierwszy, tłumaczy na radiu jak układa się krajobraz, gdzie jest pułapka i na co uważać. Dłuży mi się niemiłosiernie, a czekałem na ten moment dobre 3 tygodnie. Ściągam rękawiczkę, szykuję się na pojedynek, a chłopaki się śmieją. Ani nożyczki, ani papier, ani kamień. ”Dajesz pierwszy Polak!” słyszę. Zapinam buty i zjeżdżam swój pierwszy ”spajn” w życiu. Po to tu właśnie przyjechałem.
Wszyscy cieszymy się tym podobnie, Gabe na dole przybija wysokie pięć, chłopaki dojeżdżają chwilę później w podobnych nastrojach, uśmiech na twarzy im się nie mieści. Teraz rozumiem co to jest ”spajn” i ”alaskański puch” i dlaczego jedno i drugie jest takie wyjątkowe. Dociera też do mnie smak spełnionych marzeń. Chwilo trwaj!
Schodząc kilka pięter z powrotem na ziemię, oficjalnie firma jest nierentowna. Ledwie co przekracza ”break even”. Wszyscy są tu dla pasji, dla nart/snowbardu, dla gór i powderu. Latem łowią tony krabów, które zarabiają przez kolejne zimowe miesiące w roku, tak nawiasem mówiąc nie zabiły mnie smakiem kraby, za to burgery z łosia jak najbardziej. Któregoś dnia widzę rozdanie czeków, jedna dziewczyna zarobiła 50 dolców za tydzień pracy, na dom szybko raczej nie odłoży ale tego co przeżyje nikt nie będzie w stanie przeliczyć na jakikolwiek papier. Każdy przewodnik płaci za swoje latanie, naturalnie trochę niższą cenę niż klient z ulicy ale mimo wszystko wydaje odłożone zielone. Dan skwitował to krótko: ”w Salt Lake City na bezrobociu zarabiam więcej niż tu przez cały sezon”. Innymi słowy tu wszyscy są z miłości do sportu i gór, a nie zimno-rozsądkowej kalkulacji.
Po 6 tygodniach przybijam chłopakom pięć, nie cierpię pożegnań. Ostatnie widoki na horyzont, na bajeczną Matkę Naturę. Cieszę się, że mialem ten przywilej poodychania Alaską i realizacji tego co siedziało we mnie w środku tak długo. Na ”do widzenia” jeszcze jeden szybki wyścig ze śniegiem.
Z Alaski wyjeżdżam spełniony, szczęśliwy i już zaczynam za nią tęsknić. Spędziłem tu prawie 6 tygodni swojego życia, które na długo pozostaną w mojej pamięci. Cieszę się, że mogłem się tym z Wami podzielić. Dziękuję, że poświęciliście chwilę swojego czasu na przeczytanie tych kilku części, mam nadzieję, że kogoś z Was zainspirowałem do wyjazdu, a jeśli nie wyjazdu to do realizacji Waszych marzeń (wszyscy mamy przecież inne). Pamiętajcie: myśl jest potęgą”the best is yet to come”!
Nie siedź w domu! Jedź w świat!
Jest tego wart!
Haines, Alaska – Igor Bucki