Wchodzę ostatni raz do tej małej windy. Zejdę pewnie standardowo śliskimi granitowymi schodami ze starą poręczą. Idę się pożegnać. Strasznie tego nie lubię, ale muszę.
- Cześć Leila, chciałem powiedzieć ”bye”, motor i rzeczy mam już spakowane, zaraz wyjeżdżam.
- Ale zleciało Ajgor, co? Studia, studia i po studiach! Będziesz tęsknił za Monaco?
- Tęsknił? Mało powiedziane!
- Dobrze, że przyszedłeś bo mam dla Ciebie chyba fajną niespodziankę. Jako studentowi zza granicy, należy Ci się u nas ”social”. Nie odbierałeś co miesiąc więc uzbierał się równiutki 1000 Euro.
Haha pięknie! Kiedy miałem mniej lat, mieszkałem w Melbourne. W dzień chodziłem do college’u, nocami wciągałem na tyłek za duże spodnie z kantem, czarne trampki bo butów od garnituru nie miałem i pieniędzy na nie też. Białą koszulę za 10 dolarów (którą mam do dzisiaj) i nosiłem 3T (talerze, tace, trunki) na różnych bankietach. Dostawałem za taką noc 100 dolarów i myślałem wtedy, że jestem królem życia. Zbierałem na tandemowy skok ze spadochronem. Zrozumiała sprawa, że na sam skok długo pracować nie musiałem. W tamtych czasach strefy zrzutów w Australii rozwinięte były zdecydowanie bardziej niż w Europie. Przez to łatwiej dostępne i zdecydowanie tańsze niż u nas. Posiedziałem trochę przed komputerem, znalazłem 2h jazdy pociągiem z centrum miasta, zawodowego spełniacza marzeń. Mat odebrał mnie z dworca. Wszędzie zielono! Stasznie zielono. Dawno nie widziałem drzew w takiej ilości. Stoi wypierdek z silnikiem. Coś jak te małe wariaty z Alaski. Okazuje się, że na teraz jestem tylko ja, później kolejka zdecydowanie się rozkręca. Żeby nie tracić czasu, kombinezon, krótka instrukcja co i jak. Wsiadamy. Miejsca tyle, że nogi muszą chyba zostać na dole. Pilot, ready? Ready! Lecimy. Do góry dłuży się, ale widok rekompensuje sporo. Trochę sobie gadamy. Mat chce mi zabrać głowę, żebym przypadkiem się nie rozmyślił. Przypina uprząż, sprawdza wszystko po kolei. Nawet do głowy mi nie przyszło, żę coś może się nie udać. Młodość ma w sobie to coś pięknego, że nie pochyla się za długo nad niczym. Otwierają się drzwi, zimne powietrze chce rozerwać całą awionetkę w środku, łącznie z moimi płucami. Nic już nie słyszę. Miałem dać głowę do tyłu, nogi podkurczyć, złapać rękami uprząż i czekać aż klepnie mnie w ramię. Olałem wszystko. Boże ta przestrzeń !!! Nad głową małe wąskie skrzydełko, przysuwamy tyłki do progu otwartych drzwi. John wisi już pod skrzydłem, chyba walę solidne miny bo gość cieszy się strasznie. Miał liczyć i coś tam liczył 3,2,1 ale nic nie słyszałem. To są te momenty kiedy patrzysz, a nie widzisz. Mózg zwariował, za dużo bodźców. Jak ktoś medytuje i potrafi się bezgranicznie skupić na ”tu i teraz”, i nie myśleć absolutnie o niczym innym, to gratuluję! Ja nie potrafię. Jeszcze. Ale jak się robi delikatny ruch do przodu, samolot zostaje za plecami, to jest ”tu i teraz” na milion procent, a mój umysł nie ma setnej sekundy na zajmowanie się głupotami. Gdybym miał opisać to jednym młodzieżowym słowem, napisałbym: M A A A A A A A S A K R A !!!
Najgorsze w życiu jest jak już czegoś doświadczysz i masz porównanie ze swoimi poprzednimi przeżyciami i znajdziesz coś takiego co przebija wszystko dotychczas, to mówiąc wprost, zaczynasz za tym tęsknić. Cholernie tęsknić. I pcha później człowieka czy chce czy nie chce, w tym określonym kierunku rozpusty zmysłów, żeby można było jeszcze trochę pomedytować. Uwielbiam kobiety (blondynki z logotypu worksucks’a juz obłędnie) i gość przypięty do moich pleców w ogóle do mnie nie przemawiał. Nawet ładnie nazywany ”tandem pilotem”. Zwał jak zwał. Idea wspólnego latania ”z plecakiem” jest delikatnie mówiąc przereklamowana i wtedy już wiedziałem, że chcę sam. Są też tacy, którzy twierdzą, że z kimś się nie liczy!
Wziąłem ten tysiąc Euro, (fajne czasy, że za kilka papierów można zrobić tak wiele różnych rzeczy. Niefajne, że niektórzy za ten papier robią takie świństwa) długo się nie zastanawiałem co z nim zrobię. Motor pospinany pasami, torby wszystkie są. W drogę. Siemanko Polsko. Całą trasę w myślach otwierałem drzwi, oddychałem zimnym powietrzem wtłaczanym w płuca i leciałem głowa w dół 300 km/h. Chodziło to za mną tyle lat ale kursy za 4 tys polskich złotych (1k EUR) za wysiadanie z samolotu na czterech kilometrach, wydawały mi się zawsze przegięciem i odwlekałem to jak mogłem. Różnie funkcjonujemy ale jak nie doświadczamy czegoś na codzień, to zapominamy, uspokajamy głód pragnienia. Zostaje gdzieś z tyłu głowy i czeka na przebudzenie. Teraz wiedziałem, że Leila z ”socialem” zafundują mi piękny prezent magisterski i nie ma najmniejszych szans, że ugłaskam stare australijskie wspomnienie.
Trochę pixeli, kilka telefonów, wujek Google i poznałem dwóch wariatów: Dragona i Sebę. Szkół skydivingowych w Polsce jest już cała masa i teoretycznie każdy region kraju ma swoją spadochronową strefę zrzutu, często z pozytywnie zakręconą reprezentacją. Najbliżej miałem do Mirosławic, ale poczytałem, że komuś coś się nie otworzyło i gościa już nie ma. Chłopaki zapewniali, że w Piotrkowie (teraz strefę Dragon z Sebą mają w Kazimierzu, kawałek za Poznaniem) mają najnowocześniejszy sprzęt i najmniejszą ilość wypadków. Tzw. minimalizowanie niepotrzebnego ryzyka w każdym sporcie akcji jest przecież sprawą podstawową.
Musisz Igor zacząć od badań lotniczych (później te badania zniesiono i robić ich już nie trzeba), które robią we Wrocławiu. Jest tego trochę ale nie powinno być problemów. Pojechałem doświadczyć PRL’u, coś jak komisje wojskowe gdzie obcemu facetowi pokazuje się jajka. Same badania jak badania, plus trochę co widzisz w bochomazach, jak się orientujesz w przestrzeni, trochę rentegnów no i kręgosłup. No właśnie kręgosłup. Wychodząc usłyszałem, że mam lekko skrzywione plecy, a przeciążęnia przy spadochroniarstwie są solidne i na tą chwilę Pan nie wie czy będę dopuszczony. Trochę przestraszony zadzwoniłem do Dragona, opowiadam jak jest. Chyba mówię szybciej niż zazwyczaj bo sam przestaję już siebie rozumieć. Zestresowałem się fest, że z latania może nic mi nie wyjść. Dragon ze swoim stoickim spokojem, mówi: ”stary, skrzywienie kręgosłupa w dzisiejszych czasach to choroba cywilizacyjna i każdy ma zwichrowane plecy w jakimś tam stopni. Nic się nie martw, będzie gitara”.
Na wyniki czekałem tydzień, stresując się bardziej niż obroną pracy magisterskiej. W końcu przyszły. Dragon miał rację. Nie klasyczna, a elektryczna z tego wyszła, euforia radości. Będę latać!
Chłopaki kazali mi przyjechać na weekend do Piotrkowa, w piątek późnym popołudniem zaczynamy teorię. Na strefach zrzutu, życie jest tak samo luźne, jak w każdym innym zajawkowym sporcie. Różni ludzie, normalna sprawa, przecież społeczeństwo mamy zróżnicowane. Ale przewaga mocnych zawodników. Lubię ciąć koszty więc spanie w volviaku tak długo jak jest gdzieś blisko dostępny prysznic i jest ciepło, jest dla mnie sprawą oczywistą, tym bardziej że po rozłożeniu foteli mam tam łóżko małżeńskie. Do tego przypomina mi zawsze surfingowy klimat Helu, za którym tęsknie. Usiedliśmy w sali, włączyli rzutnik i zaczęło się tuningowanie wrażeń, zmieszane z kubłami zimnej wody. Początek jeszcze jak cie mogę, ale kiedy ruszyliśmy z sytuacjami awaryjnymi, to lekko mnie spięło i zacząłem główkować czy na pewno od jutra chce wsiadać i wysiadać u góry z tego samolotu. Sytuacji niebezpiecznych jest cała masa, warto wiedzieć jak się z nich wybronić i co trzeba zrobić dokładnie w sytuacji zagrożenia życia. Teoria nie jest tylko teorią, ona musi się stać częścią instynktu samozachowawczego, a ruchy bardziej pamięcią mięśniową niż myśleniem. U góry jest zdecydowanie za mało czasu na myślenie. Wałkowaliśmy różne sytuacje całe popołudnie. Podkowa mnie pokonała. Pokonała mnie psychicznie! Wyobraź sobie sytuację spadającego skoczka w dół. Całość dla ułatwienia widzisz z boku. Dolatuje gość do pułapu, gdzie powienien wyrzucić pilocik (mała fajna kulka, która wyciąga całą czaszę z plecaka), otworzyć spadochron, uśmiechnąć się i wylądować. Okazuje się, że pilocik został wyrzucony w sposób niefartowny i zamiast z boku do swojego ciała, gość wyrzucił go do tyłu, w swoje nogi. Pech chciał, że pilocik zaczepił się o jego piętę. Tym samym nie napiął linek (trochę je tylko wyciągnął z plecaka), nie ma sznas na otwarcie spadochronu. Gość leci dalej brzuchem do ziemi, patrząc na niego z boku, z plecaka wywiewane jest trochę sznurków do góry, a ich koniec zaczepiony jest o piętę. Nieprzyjemna chwila bez dwóch zdań. Spodnie do wyrzucenia! Spadochron zapasowy? Extra pomysł! Tyle, że ten żeby się otworzył musi mieć napięte linki głównego. Innymi słowy gość jest w straaaaaaaaasznej dupie. Chyba lepiej wywinąć się na plecy i popatrzeć sobie jeszcze na do widzenia w niebo przez krótką ale intensywną chwilę. C’est la vie! Na koniec zajęć rozdał nam Seba test z tego co zapamiętaliśmy i teoria na rozgrzewkę opanowana. Późny piątek, poszliśmy spać. Życie na strefie zaczyna się bardzo wcześnie i o ilości skoków danego dnia, decyduje poranna kolejka do manifestu. W nocy przybyło trochę namiotów, volviak zdobył nowych sąsiadów w porównywalnych pseudokamperach.
Napalony byłem na to skakanie, że nawet jakby oferowali mi połowę niemieckiej gospodarki na własność, to bym z tego nie zrezygnował. Pod swoje skrzydła wziął mnie Dragon i dzień rozpoczęliśmy od treningów na ziemi. Mają fajne jeżdżące ławeczki. Kładziesz się na brzuchu, rozkładasz ręce, słuchasz co mówi majster i trochę się dziwisz. Nie ma, albo ja nie znam, innej sytuacji, gdzie luzujesz kręgosłup (żeby wygiął się w przysłowiowego banana od strug powietrza), a napinasz ręce i nogi. Spróbuj to sobie teraz zrobić i zobacz czy faktycznie takie proste. Pod pachą 90 stopni, w łokciu 90 stopni. Nogi lekko ugięte i nie za szeroko, i nie za wąsko. Na lewej ręce dostajesz wypasionego Swatch’a wielkości głowy noworodka, tyle że w fajniejszych kolorach. Napinasz kończyny, wyginasz kręgosłup do góry leżąć na brzuchu, czyli spinasz pośladki (dziewczyny fajne ćwiczenie !!!), zerkasz na Swatch’a, który pokazuje jak wysoko jesteś i ile jeszcze lotu przed Tobą. Lewa ręka z wysokościomierzem wędruje przed głowę, prawa sięga nad prawy pośladek, łapie wspomniany wcześniej pilocik i wyrzuca mocno w bok. Reszta będzie działa się już sama. Ważna sprawa! Pilocik w bok, nie w tył, bo później robi się koński żart i raczej kryzysowo mocno zgodnie z powyższym opisem. To zrobiłem na moje oko z pięćset razy. No może tysiąc. Jest już dobrze po 16, cały czas idzie wylot za wylotem. Pełen samolot, startuje, ląduje, startuje, ląduje, tankuje i w kółko. Pchają się do środka! Niemożliwe żeby wszyscy dostali taki kozacki ”social”! A jeśli możliwe to ewidentnie w złej kolejce stałem! Chociaż tak przyglądając się sprawie bliżej, część z tych gości wygląda jakby sama ustalała sobie wysokość ”socialu” i terminowość płatności, ale wtedy nazywa się to trochę inaczej ;). Wracając do wyrzucania pilocika. Szczerze, trafia mnie powoli szlaczek. Mistrzem czekania nie jestem i coś czuję, że szanse, że wsiąde dzisiaj do samolotu są tak duże, jak wygrana Korwina w Pucharze Świata w Skokach Narciarskich. Dużo się nie pomliłem. Do kolejki niestety dzisiaj się nie załapałem. Za to obserwacyjnie nadrobiłem wieki. Leci gość (student) coś się na radio nie zrozumieli panowie, pach gość ląduje w wysokich topolach zaraz za granicą lotniska! Gratulacje od wszystkich i gromkie brawa. Atrakcji nie koniec. Drugi majster problemy z dokładnym ciągnięciem sterówek lewa/prawa i nogami w skrzydło zaparkowanego samolotu. Tu oczywiście brawa i wysoka punktacja za telemark. Przy czym mniej śmiesznie zrobiło się, kiedy stwierdzono złamaną nogę. Karetka i cyrk na dzisiaj zamknięty. Siedzę i znowu wróciły do mnie czarne scenariusze. Dziwne! Przecież to tylko kilka lat pomiędzy tandemowy w Australii, a w końcu kursem AFF tutaj. Może widocznie miałem dzisiaj nie wsiadać do samolotu. Niedziela pogodowo idealna. Tym razem nie zbierałem się z volviaka szybko do porannych kolejek bo uzmysłowiłem sobie, że kolejność i czy w ogólę skoczę nie zależy ode mnie. Dzień się rozkręcał, byłem w okolicy tysiąc pięćsetnej powtórki romansu ze Swatch’em i pilocikiem. Nie ma szans, że mogę czegoś zapomnieć! Pamięć mięśniowa, pamięć mięśniowa, pamięć mięśniowa już od wczoraj. W końcu słyszę coś na co czekam od piątku. Szykuj się Igor, lecimy w następnym wylocie. Ostatnie próby, szlify plus wyjśćie z samolotu na atrapie.
Układ w kursie AFF jest prosty. Skaczesz pierwsze dwa skoki z dwoma instruktorami. Jak łapiesz szybciej to dalej latasz z jednym. Jest kilka elementów, które trzeba opanować, żeby móc wykonać swój w pełni samodzielny pierwszy skok (nikt obok Ciebie już nie lata, jest tylko strach i jest wtedy blisko!). To oczywiście rzutuje na cenę kursu. Im bardziej się skupisz i słuchasz co mówią starsi doświadczeniem, i im szybciej złapiesz, tym mniej bulisz.
Wszystko fajnie, ale dostałem różowy kask! Rozglądam się w samolocie czy tylko ja jestem takim szczęśliwcem? Okazuje się, że każdy student jest tak wyróżniany. Milutko. Już wiem, dlaczego tak lubią te tandemy!
Zaciekawiły mnie dwie rzeczy. Pierwsza to naklejka na końcu samolotu, która graficznie ma prosty przekaz. Wypięty ludzik, z pośladków wychodzi dymek. Całość przekreślona na czerwono, czyli zakaz. Ej Dragon zakaz puszczania bąków? Tak! Hm dziwna sprawa. Samolot leci do góry jakieś 15/20 minut. Do góry, w sensie na to wymarzone 4 tys metrów, gdzie się wysiada. Do środka wchodzi całkiem sporo osób. W tym większość gości to ci z turbo dobrym ”socialem”, mała część to te gamonie w różowych kaskach, a reszta śmietanki to ci z tandemów. Okazji do tandemów jest masa. Widziałem przede wszystkim kawalerskie/panieńskie/urodzinowe, ale też para z wesela. Ładne obrazki ogólnie. Stresują się wszyscy. Ci pierwsi najmniej, środkowi trochę więcej – w zależności ile skoków wyskakali już w kursie. Najwięcej ci ostatni. Niestety mają najbliżej do magicznego znaczka na ścianie (ostatni wyskajują), ale bardzo często go nie widzą. Jak już ktoś zrobi to co zrobi, wtedy zaczyna się świat pijanych ślepców, gdzie jednooki koń jest królem. Nie do opisania jak to śmierdzi i najgorsze! na tej wysokości jak długo unosi się w powietrzu. Ciągnie się, ślimaczy niemiłosiernie. Jak ktoś niebardzo trawi albo ładuje w siebie same bigmaki, to można się zrzygać od samego zapachu. Jak dla mnie, to ten zakaz tam jest zdecydowanie za mały! Powinien być jeszcze jakiś mandat, że smrodziarz, stawia reszcie ekipy z samolotu po dodatkowym skoku, jako zadośćuczynienie. Albo przed wejściem do skrzydlatego, jakiś specjalista z korkownicą.
Także pierwsza wyjaśniła się szybko. Druga wzbudziła moje ogromne zainteresowanie zaraz przed pierwszym skokiem. Do dzisiaj sobie myślę, że jest bardzo dwuznaczna. Lekko przed czwartym tysiącem wszyscy są już gotowi. Sprawdzają czy każdemu wszystko gra. Otwierają się drzwi. Jest (zrozumiała sprawa) sporo radości i każdy z każdym zbija sobie piąteczkę. Fajnie bo często piąteczki są urozmaicone i kończą się np. Alohą. Miły gest! Ale ale! to też piękne pożegnanie w razie w…
Piąteczki przybite. Prosi wyskoczyli. Nasza kolej bo tandemy się nie cierpliwią. Pamiętam wszystko. Wiem dokładnie co mam robić i kiedy. Im bliżej drzwi, tym bliżej Australia i obrazki w głowie sprzed kilku lat. Ha! Znowu nic nie słychać. Tym razem jestem skoncentrowany ale silnik przy skrzydle daje tak do wiwatu, że Dragon rytmicznie macha ręką. Jeden, dwa, trzy i wio! Tu skończyła się moja koncentracja. Dragon trzyma mnie po lewej, Seba po prawej. Wyraźnie czuć strugi powietrza na brzuchu i gdyby nie chłopaki to pewnie dawno bym już wyspinował i wpadł w srogą turbulencję. Pach spadochron otwarty. Jak to? Przecież sam miałem otworzyć. Miałem kontrolować wszystko od A do Z. Mhm na pewno. Oglądamy film, żeby zobaczyć co się stało. Na filmie wyraźnie widać, że uśmiech mam od ucha do ucha (dosłownie), całe policzki furkoczą. Jak nie wiesz jaki to uśmiech, to rozpedź się 200 km/h samochodem, otwórz okno, wystaw głowę i się uśmiechnij! Widać też, że coś mówię, dokładnie jedno słowo powtarzane w kółko, zaczyna się od ”ooo”, a potem wchodzi ”niemiecki zakręt” i głowa kręci się nieustannie lewo/prawo. Tak właśnie wygląda radość! Nie ogarnąłem nic, a nic. Nic kompletnie. Gdyby nie Seba, to nie otworzyłbym z tej radochy nawet spadochronu, a miałem to zrobić przecież sam. Będę miał cały tydzień żeby ochłonąć. Koniec skoków! Niedziela wieczór wracam do domu. Odmelduję się z powrotem za dokładnie pięć dni.
Boże jak strasznie wklókł mi się ten tydzień! Volviak też już nie mógł się doczekać wycieczki do Piotrkowa i jakiegoś mandatu po drodze. Teorię miałem już zaliczoną więc rozpoczynający się kurs dla nowej grupy mnie nie obowiązywał. Mimo wszystko poszedłem wolontariacko zdołować się sytuacjami awaryjnymi raz jeszcze. Sobota ruszyła z kopyta!
”Igor lecimy w trzecim wylocie”!
Poszedłem od razu na ławeczkę z kółkami, poprzypominać sobie całość. Wiem wszystko! Podejdę teraz do tego na zimno. Wysiadam u góry, lecę, koncentruję się na ćwiczeniach. Przecież nie ma się czym podniecać – ładuje się 200km/h w dół z takimi widokami, że koniec i człowiek pierwszy raz w życiu lata !!! skąd ta ekscytacja!?
Wylot, standardowo jakiś osioł nie wytrzymał. Piąteczki. Otwierają się drzwi. Pierwsza ekipa poszła, czekamy na swoją kolejkę. Dragon, Seba, ready? Ready! Idzie koncertowo tym razem, ogarniam wszystko. Staram się nad sobą panować, ale w środku najchętniej obróciłbym się na plecy i machał nogami i rękami z radości. Takie jedwabiste to jest!!!! Swatch podpowiada, słucham się. Pilocik w formie ćwiczeń dotknąłem w czasie tego skoku już kilka razy, teraz żegnam się z nim w pełni. Czuję że impreza się rozkręca, szarpie po jajkach tak, że ciężko się nie wygrymasić na twarzy. Niesamowita cisza. Tak jakbyś stał na szczycie, gdzieś w górach na końcu świata. Odleciał właśnie helikopter i zostałeś sam ze swoim głośno bijącym sercem. Tu cisza jest bardzo podobna. Poprawiam uprząż bo wrzyna mi się w uda. Co jakiś czas słychać nad głową charakterystyczny dźwięk otwieranej czaszy. Darłem się jak głupi!!!! Wybucha coś w środku z taką energią, że trzeba być cyborgiem, żeby utrzymać to w sobie. Krzyczy się byle co, byle krzyczeć, do tego dokłada się ciężarówkę śmiechu. Przecudowne doświadczenie. Słyszę Dragona w słuchawkach na radiu, że mam wlecieć nad lotnisko i kręcić się w okolicy lądowania. Skąd wieje i jak mam się ustawić wiem z paralotni więc temat tu jest zbliżony. Dragon ma luz instruktorski, powinno udać się bez drzew! ”Zaciągnij sobie kołek” – słyszę. Kołek? Sterówka do oporu w dół! Zacząłem od lewej. Obraca Cię do poziomu ze spadochronem nad linią horyzontu. Lepsze niż SixFlags w Los Angeles! Jajka mówią kiedy warto skończyć bo przypomina o sobie ukochana uprząż. Lądowanie luz, nic trudnego. Odhamowujesz do połowy, później do samego końca. Dwa szybsze kroki i po wszysktim. Zwijasz kalafior, niesiesz dziewczynom do układania. Idziesz do Dragona obejrzeć film jak poszło. Zamawiasz coś zimnego do picia, bo w środku płoniesz. Siadasz, gapisz się w niebo i nie możesz uwierzyć !!! Niby 60 sekund, ale JAKIE 60 sekund !!!
To był mój drugi skok, sobota okazała się łaskawa pod względem wylotów bo odpaliłem zaraz kolejne 3 już tylko z Dragonem, bez Seby. W Każdym dokładał mi kolejny element ćwiczeń. Zrozumiałem, że nasz organizm to statek powietrzny jak każdy inny i obowiązują go dokładnie te same prawe aerodynamiki, jak wszystko inne co lata. Jak myślisz, że tylko spadasz (kochana grawitacjo, dziękuję że jestes!) tzn. że nie wysiadłeś/aś jeszcze z samolotu na czwórce nad ziemią. Ćwiczeń Dragon zorganizował mi sporo i paradoksalnie im więcej miałem do roboty w powietrzu, tym każdy skok w głowie zdecydowanie mi się wydłużał. Czas jest względny przecież! 60 sekund to 60 sekund ale jak zaczynasz kręcić salta, obroty, delty, plecy to tak jakby 60 sekund stawało się niedzielną mszą.
Lecąc płasko w pozycji, wciskasz dowolny łokieć i w tą stronę się kręcisz. Broda do góry to salto w tył, broda w przód do klatki to salto w przód. Ręce wzdłuż ciała, z płaskiego przechodzisz w pion i z 200, robi sie 300 km/h. Czy ciężko się wtedy oddycha? Nie wiem, nie myśli się o tym bo przecież medytacji nie przerywa się pierdołami! Jak Cie z jakiś przyczyn sponiewiera, wpadniesz w turbulencję (też prosta sprawa namieszać sobie w układzie) zwijasz się w kólkę, chwilę przelecisz, otwierasz do pozycji wyjściowej, płaskiej. Chwilę pobuja i zawsze uspokoi. Jak zrobisz dobrze i nie dołożysz zbędnych ruchów, to fizyka zrobi to za Ciebie.
Nowe elementy poszły szybko i bardzo mi się spodobały. Dragon widział, że temat pchamy do przodu dość sprawnie i w piątym skoku wytłumaczył mi wyjście ”na plecy”. Owarte drzwi, nasza kolej. Nie ma znaczenia ile razy tam stałeś bo za każdym razem jak widzisz tą przestrzeń, robi się w duszy coś wyjątkowego. Na deser jest strach i lekki dreszczyk ale przecież m.in. o to w tym chodzi. Złapaliśmy się za rękę… Tak dalej mam mój ulubiony różowy kask. Ej ej! Ale lepiej niż tandem i gość z tyłu! Przećwiczone mieliśmy, że Dragon prowadzi, ja patrzę kątem oka, naśladuję jego ruchy i po sprawie. Masz wrażenie, że stoisz, a to samolot tak szybko odlatuje w błękit. Wszystko standardowo furczy i nic nie słychać. Zerkam w lewo, banan na twarzy solidny, myślę że u mnie podobnie. Dragon skacze straaaaszne ilośći. Uśmiecha się jeszcze więcej. Jak patrzysz na jego twarz to wiesz, że zaciesza od małego i że najlepsze kremy pod oczy, najlepszych milfów w okolicy już nic z tym nie zrobią.
Po wylądowaniu standardowo krótki videocoaching. Co dobrze, co do poprawy. Jest lekko po 14, leci sobota strasznie szybko.
”No to co Igor? Egzamin w szóstym? Nie często mamy takich aparatów ale bywają egzaminy już w szóstym skoku”.
Zmotywował mnie! Powtórzyliśmy wszystko. Egzamin za dwa wyloty. Czyli jakaś niecała godzina czekania. Na spokojnie sobie wszystko powtórzyłem w głowie. Wsiadamy, zaczyna się dobrze. Jest znowu jakiś zestresowany, który przegapił znaczek. Zaczyna już mnie to mocno bawić, w sumie śmiejemy się wszyscy. Piąteczki, Alohy. Dragon wychodzi do drzwi pierwszy, ja idę pod przeciwległą ścianę samolotu po rozpęd! Dwa długie szybkie kroki, wybiegam, Dragon już leci, pod nogą czuję jakąś inną nogę. Zaczynam się kręcić. Pierwsze salto, drugie, trzecie. Hahah dzięki Seba!!! Ustabilizowałem. Coachu podlatuje, standardowo śmiejąc się mocno. Lecimy obroty lewo, prawo. Dodatkowe salto. Pokazuje mi zaciśniętą pięść, symbol delty, czyli składasz się i pikujesz trzy paki głową w dół. Bardzo lubię i chętnie ale zerkam na wysokościomierz, bo Delta ma to to do siebie, że w krótkim czasie, traci dużo wysokości, a przecież już trochę lecimy i wiem, że zaraz będę musiał się otwierać (pozdrawiając i omijając szerokim łukiem panią podkowę rzecz jasna!). Robię minę na ”nie” i kręcę głową w lewo i prawo, że już za nisko. Zaciskam cztery palce do kciuka, żeby szeryf zrozumiał, że w maliny mnie nie wpuści bo delta musi poczekać do następnego. Złapał mnie za kask, trzęsie moja wielką głową. Pokazuje mi kciuki piąteczki i swoje jedynki. Zdane !!!
Dragon ma w sobie coś takiego magicznego, że dzieli z Tobą, Twoją radość i smutek. Chyba czyta dużo Kabbalah albo po prostu ma dobrą intuicję do ludzi. Koniec końców piąteczk przybiłem mu po wylądowaniu sto, przynajmniej sto 🙂
Wszystko ładnie, pięknie. Sprawa załatwiona. Sobota koło 16, dzień wrażeń się jeszcze nie skończył, bo wsiadam na swój pierwszy samodzielny. Dragon z Sebą sa w samolocie ale mają nowych studentów. Na szczęście mój ukochany kask ma już nowego właściciela. Wszystko niby wiem. Wydaje mi się, że wiem. Jak mówią w Zakopanem, ”najgorzej jak coś Ci się wydaje!”. Świadomość, że lecę teraz zupełnie sam trochę miesza w nastawieniu. Pokornieje człowiek! Silnik wyje jak wcześniej przy otwartych drzwiach. Wieje i szumi w uszach jak wcześniej. Jest jeden element swojego ciała, który słyszysz jak nigdzie indziej! Serce.
Wstałem w niedzielę skoro świt. Chciałem być na początku kolejki do manifestu. Teraz to ja już decydowałem, w którym wylocie polecę i ile skoków oddam tego dnia. To że udało mi się zrobić kurs w 6 skokach, mocno wpłynęło na kondycję prezentu od Leili, który własnie zostawał w manifeście na zaplanowaną już resztę dnia.
- Drobiu jak postawie Ci bilet do góry, cykniesz mi pare fot?
- Prosta sprawa! 🙂
No to polecieliśmy, a zdjęcia widoczne są w tym materiale.
Jaki jest skydiving? Ciężki do opisania. To na pewno. Wywraca światopogląd. Leżysz i kwiczysz…. z radości. Generuje tony fun’u. Nie widziałem smutnych ludzi na strefie! Myślę, że każde przeżycia w życiu są sprawą bardzo indywidualną i często jakimś przeżyciem duchowym dla każdego z nas. Dla mnie skydiving jest definicją radości i wolności w jednym. Trzęsą się portki u góry. Normalna sprawa! Ale jak lecisz na plecach albo delte przez chmury, to czujesz się lepiej niż bohater kreskówek. Zaraziłem się tym strasznie. Doświadczyłem różnych rzeczy w swoim życiu, ale tego nie przebija nic! Drifting jest gdzieś niedaleko, jeśli mowa o krętej górskiej drodze i Naokim za kierownicą.
Jakiś czas temu opowiadałem o mojej Alasce na Festiwalu Górskim w Krakowie. Spotkałem tam Robina Kaletę, który mówił o swoim alaskańskim narciarstwie. Po skończonych prezentacjach trochę pogadaliśmy. Robin skakał base i latał w wingsuicie. Jedno i drugie było zawsze moim marzeniem. Trochę mnie w Polsce zniechęcili (finansowo) bo powiedzieli, że do wingsuita trzeba wyskakać przynajmniej 100 skoków, a o base mało co kto wie. Robin jest Czechem ale spadochrony podotykał w Stanach.
”Te 100 skoków to jakaś bzdura! 4 razy wyskoczyłem z samolotu, później poszedłem od razu na most, a potem wskoczyłem w wiewiórkę. Mega to jest ale traci się bliskich. Ja przestałem skakć, bo straciłem za dużo kolegów. Jak masz kogoś kogo kochasz Igor i masz do kogo wracać, to lepiej idź na rower. To też jest fun. Ja tak już teraz robię.”
Pamiętajmy, że Robin mówi o base! A nie ”rekreacyjnym” skydivingu.
Jak się zastanawiasz? To się nie zastanawiaj! Idź, wydaj na to każdą złotówkę, bo jest to tego warte. A jak nie ogranicza Cię lokalizacja, to proponuję Jastarnię latem. Wariactwo! Widok z góry jest taki, że z Maui dzwonią do Konwenta i pytają gdzie takie zdjęcia zrobił bo wyglądają jak u nich.
http://www.dropzone.com/news/Boogies/Report_From_Baltic_Boogie_2015_1137.html
Konwent (Rocky Balboa zatrzymywanej chwili, ten co knockout’uje kadrami) wkręcił się ostatnimi czasy na tyle, że sprzedałby wszystko żeby skakć. Przecież odwiecznym marzeniem ludzkości było latanie! Takich ludzi jest więcej. Przybijasz na strefie z gościem piątki. Radosny człowiek strasznie, trochę większy niż przeciętny Kowalski. Nie otwiera mu się spadochron. Już go z nami nie ma. A był żonierzem Gromu jak się później okazuje. Dla kontrastu przychodzi Pan Kazik, zamawia sobie jeden skok i jedno piwo zaraz po. Robi tak raz w miesiącu kiedy dostaje emeryturę i rozlicza sobie wydatki na nadchodzący miesiąc. Jest w wieku mojej babci… Celebruje chwilę, celebruje życie. Chciałbym być Panem Kazikiem kiedyś! Widziałem po lądowaniu łzy szczęścia. Płakali z radości. Takie jest właśnie spadochroniarstwo. Ktoś kto przeżył życie bez wyskoczenia z samolotu, to mało wie o życiu 😉
PRZYDA SIĘ:
- cena kursu zależy od Twoich postępów – może być tańszy lub droższy
- bardzo duży wpływ mają warunki atmosferyczne i ilość ludzi na strefie danego dnia
- może się okazać, że na kurs AFF trzeba poświęcić więcej niż 3 weekendy, a może się udać zrobić go w jednym
- tak, będziesz miał problem po skończonym kursie co spieniężyć, albo gdzie zarobić 4 zera żeby skakć znowu w kolejny weekend
Poland – Igor Bucki