Stałem i patrzyłem jak odszedł człowiek.
Byłem na pogrzebie w Katowicach, kochanego Pana Lecha Powolnego.
Byli też wszyscy. Wszyscy, których dzięki niemu poznałem.
Jedni chudsi, drudzy grubsi.
Jedni z partnerami życia, inni bez.
Wszyscy z nowym bagażem doświadczeń.
Leci czas.
Mija życie.
Wszyscy tu obecni oddychamy smutkiem. Przede mną stał Hugo ze swoją małą księżniczką. Igą! Ma raptem kilka miesięcy. Odwracała głowę, zaczepiała nas wzrokiem i uśmiechała się szeroko.
Życie zatoczyło koło i mógłbym brnąć dalej w to, że to co zaraz napiszę o przemijaniu, będzie wzniosłe i pompatyczne, ale tak naprawdę będzie prosto, szlachetnie i sprawiedliwie, bo zaraz po mszy poznałem białogłowę. 😉
Pół głowy ode mnie wyższa.
Śliczne zęby, długie włosy w kolorze pszenicy i oczy koloru nieba.
Zamienia swoje myśli w metal. Robi biżuterię.
Natalia!
Znaliśmy się godzinę, a zdecydowaliśmy, że pójdziemy razem do Santiago.
Miała uśmiech, radość, spontaniczność i akutalne badania na hiv.
ooo zrobiło się tendencyjnie pomyślisz. Dobrze, dołoże Ci w takim razie jeszcze jedno, żeby historia w ogóle się zagmatwała.
Podkochiwała się kiedyś w księdzu i bywała na randkach katolickich w kościele…ha ! 😉
Czyli temat pielgrzymek miała opanowany i faktycznie o camino wiedziała zdecydowanie więcej niż ja!
Jest taka droga, którą idzie cały świat. Ciebie kiedyś też ta droga zawoła!
O Santiago słyszałem od roku, bo przeszli rodzice. Kiedyś przeczytałem ”Pielgrzyma”, a później książkę Marka Kamińskiego o jego kolejnym (Santiagowym) biegunie. Wiedziałem, że jest taka droga gdzieś w Hiszpanii i na tym moja wiedza się kończyła.
Natalia była obryta i propozycji przejścia miała kilka: pierwotna, północna, portugalska, francuska (https://goo.gl/images/hWfebw). Sprawdziliśmy prognozy, ilość dostępnych schronisk na poszczególnych wariantach i długo się nie zastanawiając, zabookowaliśmy lot do Madrytu.
Jeżeli oceniać ludzi po stwarzanych pozorach wiary, to o pielgrzymkach wiem tylko tyle, że chodzą na nie specyficzne egzemplarze, a jak już jesteśmy przy temacie chodzenia, to znam takich, którzy twierdzą, że do kościoła warto pójść maxymalnie dwa razy w roku: jajka/pasterka plus ewentualnie weselicho lub pogrzeb. To że Bóg istnieje nie ulega wątpliwości, ale sama rola kleru jako pośrednika w komunikacji jest wątpliwa. Natalia miała zgoła odmienne zdanie więc poszła na pielgrzymkę, a ja po coś zupełnie innego. Po swoją randkę z historią. Poszukać Grala, podotykać czasu i posłuchać kamiennych ścian, które pamiętają największych wirachów tamtych lat, tych u których zapożyczali się możni ówczesnego świata i tych przez których omijamy wszyscy piątek trzynastego. Łagodniejsi od baranków, niebezpieczniejsi od lwów. Templariusze!
Jak zaczęła się idea Santiago i jak jest w to zaangażowany zakon rycerski? Wieki temu, gdzieś na północno/zachodnim krańcu Hiszpanii, ocean wyrzucił na plażę szczątki ludzkie. Stwierdzono, że są to szczątki Świętego Jakuba (apostoła). Najbliższe duże miasto z odpowiednim miejscem, oddalone było o niecałe 100 km. Tam w skrzyni zamknięto to co wyrzucił ocean i całość opakowano w okazałą katedrę. Szczątki z miejsca stały się relikwiami, którym przypisywano i do dzisiaj przypisuje się energetyczną moc. Tak ruszyło gospodarczo miasto nazwane: Santiago de Compostela. Wszyscy wiemy, że turystyka napędza, a pielgrzymowanie jest przecież jej formą. Według Goethego, drogi do Santiago ukształtowały ówczesną Europę. Rocznie szlaki te pokonywało około 1 million osób.
Chrześcijanie od wieków pielgrzymują w trzech kierunkach: Jerozolima, Watykan i Santiago. Tych zmierzających do Santiago od zawsze nazywano ”peregrino”. W średniowieczu pielgrzymowano głównie z powodów religijnych, w celu umocnienia wiary, pokuty lub z prośbą o uzdrowienie. Cele były różne, przykładowo w czasach suszy lub plag wysyłano przedstawiciela wsi, który miał prosić o deszcz lub zdrowie dla tych, których reprezentował. Szli też ludzie dziękczynnie, lub po prostu byli skazani przez sąd na odbycie takiej pielgrzymki. W tamtych czasach zaczynano ją z progu własnego domu.., a dowodem dojścia do Santiago była muszla po przegrzebkach przyczepiona do czoła w drodze powrotnej… 😉
Muszla od początku była symbolem ukończenia, a pielgrzym otrzymywał ją po dotarciu na ówczesny koniec świata (Finisterre). Tam kąpano się w oceanie, palono grzeszne szaty by zacząć ”nowe” życie. Dzisiaj muszla jest symbolem całej drogi i wymiennie z żółtą strzałką wskazuje pielgrzymom kierunek.
Camino przeszedł Święty Franciszek z Asyżu, Karol Wielki czy Papież Jan XIII. W samym Santiago dwukrotnie był ”Nasz Papież”. To co łączyło tych wszystkich ludzi i to co łączy ich dzisiaj, to intencja. Siła myśli.
Nadal większość nazywana jest ”pielgrzymami”. Ja zdecydowanie wolę określenie ”ludzie drogi” witający się serdecznym ”buen camino” – dobrej drogi.
Tak jak kiedyś, tak i teraz, proszono też o miłość. I żebym nie był gołosłowny: małe dolnośląskie uzdrowisko. Pani Jola od lat prowadzi herbaciarnie. Ma córkę, Anię która od pewnego czasu była sama. Poszła do Santiago po męża. Zaśpiewała w kościele bo akurat grali. On ją usłyszał, podszedł, porozmawiał i zaczęli iść razem jakubowym szlakiem. On zza wielkiej wody, ona z małego dolnośląskiego uzdrowiska. Klęknął z pierścionkiem na szczycie Ślęży. ”TAK” słyszał cały Wrocław. Dwa tygodnie temu pobrali się. Kanadyjskie szczęście!
Przypadek? Nigdy w życiu! Ponoć sami planujemy wszystko! W każdym naszym wcieleniu (jest o tym więcej we wpisie Hawaje – zerknij! Hawaje )
Czy warto brać wodę, nosić śpiwór? Gdzie się śpi? Schroniska nazywają się Albergi! Aha? a gdzie są? I ile kosztują? Jak jest z jedzeniem po drodze? Czy idzie się pod górę, w dół, po prostej? Te i inne pytania pojawiły się od razu.
Nie było nart, fal, driftingu. Kasia pytała czy mentalnie to zdzierżę, bo jest sam plecak i sandały. Jak zrozumiesz, ze idziesz śladami milionów, że tu były zakony rycerskie, że dosłownie dotykasz wieków. Zmienia Ci się perspektywa, a że idziesz z kobietą, której nie znasz i spędzisz z nią 24h na dobę przez najbliższy miesiąc, to wiesz że nudzić się nie będziesz i na pewno pojawią się problemy, których normalnie byś nie miał. 😉
Kasia może pójdziesz ze mną?: ”poszłabym … ! i na te zamki kamienne, i po ten chleb ciepły od ludzi, i po te odciski na stopach i zapach lata wydeptany przez Jakuba, poszłabym przez XII wiek wśród rycerzy zaklętych w drzewach, poszłabym Igor… ale muszę pójść jutro do pracy ;( ”
#worksucks
TOLEDO !
W Madrycie czuć królów Hiszpanii. Widać dostojność miasta, bogactwo budynków i biedę bezdomnych śpiących na ulicach. Trochę podobny do Niceii, te piękne stare kamienice, klatki schodowe, drzwi wejściowe i elewacje. Madryt jest ponoć trzeci w rankingu najbogatszych miast w Europie. Fajny i warto zobaczyć, tym bardziej, że ma absolutnie magiczny dworzec kolejowy, na którym za 10 Euro sprzedają podróże w czasie. Średnio cofają o około 900 lat w 20 minut i przy zakupie biletu trzeba powiedzieć jedno zaczarowane słowo: Toledo!
(włącz, niech leci w tle zanim przewiniesz kolejne zdjęcia):
Dlaczego Toledo? Bo tu są pierwsze ślady rycerskości i gotyku na naszej drodze do grobu św. Jakuba. Miasto powstało niecałe 200 lat przed narodzeniem Chrystusa, za czasów Imperium Rzymskiego. Od roku 700 do prawie 1100 nastąpił rozkwit i złoty wiek – jak to pięknie brzmi! Stulecia, w których koegzystowały 3 religie, w jednym miejscu: Judaizm, Islam, Chrześcijaństwo. Bardzo wyraźnie widać też to w architekturze. Przez tyle wieków był spokój, kwitła nauka, i rozwój przemysłu zbrojnego. Do dzisiaj Toledo słynie z rzemiosła rycerskiego i zdecydowanie łatwiej jest kupić miecz, niż butelkę wody.
Różne źródła podają inaczej, ale chwilę po roku 1100, chrześcijanie przejęli Toledo od muzułmanów. Wtedy uczeni z całej Europy zjechali do miasta by tłumaczyć teksty z obłędnej biblioteki Moorysjkiej. Z arabskiego, łaciny i starej greki dotyczące geometrii, astronomii, architektury i innych dziedzin nauki. Wszyscy byli pod wrażeniem zdobytej wiedzy. Później Toledo stało się stolicą Hiszpanii i wygnano z niej Żydów.
Dzisiaj? Dzisiaj jest perłą architektury gotyckiej, gdzie w całym mieście każdy detal jest tak wymuskany i dopracowany, że wydaje się być to aż niemożliwe. Koncetracja dzieł sztuki architektury na tak małej przestrzeni jest większa niż mieczy w sklepach. Obłęd to mało powiedziane! To nie jest tak, że jest tu jedna katedra. Tu na każdym kroku jest ”coś”!
Są raje podatkowe w Europie, gdzie mieszkańcy traktowani są preferencyjnie w oparciu o określone zasady gry. W Toledo mieszkańcy powinni być zwolnieni z VAT’u i dochodowego jeśli dobrowolnie na co dzień ubierali by się w szaty średniowieczne, grali muzykę z tamtej epoki i serwowali w knajpach takie same potrawy. Wtedy wysiadając z pociągu faktycznie uwierzył/abyś w podróże w czasie i zbierał/a szczękę z ziemi, z zachwytu nad włożoną pracą i sercem, tych których już nie ma, a ich dzieła nadal są.
Pomyśl jak było kiedyś!
Fascynuje mnie możliwość patrzenia na czyjeś myśli. Tu w Toledo jest to już w ogóle kosmiczne, bo podglądasz myśli, które mają prawie 1000 lat! Kim byli ci ludzie, skąd mieli tą wiedzę i jakich używali narzędzi? Kto decydował o kształcie katedr? Biskup czy może architekt miał wolną rękę? Kto finansował? Kler, monarcha czy całe miasto? Ten związek przyczynowo-skutkowy, od samego początku, czyli myśli, przez cały proces twórczy, matmę, wyliczenia, konstrukcje, proste narzędzia, do samego budynku. Pamiętajmy, że kiedyś dostęp do wiedzy był zdecydowanie ograniczony, często przekazywany tylko określonemu gronu. Ksiąg było mało, zdolności czytania/pisania jeszcze mniej. Stąd freski i sceny witrażowe. I chodzę po tym Toledo od jednego cukierka architektonicznego gotyku, do następnego i myślę czy dzisiaj, z całym dostępem do źródła wiedzy (Google), piśmienny i czytelny Igor, z całą dzisiejszą techniką, byłby w stanie wybudować coś tak pięknego. Nie e! Nie wiem jak było, ale w czasach kiedy ludzie nie słyszeli jeszcze o prysznicu, gość, który ze swojej myśli potrafił wybudować coś z tak ogromnym rozmachem i dbałością o szczegóły, musiał być traktowany przynajmniej na równi z królem. Każdy blok, każdy element robiony był ręcznie. Zakładając, że dostanę kawałek piaskowca, dłuto i młotek. Resztę mam w głowie i w rękach, myślę, że nie będę w stanie po tygodniu walenia w dłuto, uzyskać symetrycznego koła, a co dopiero twarzy postaci, łuków, zwieńczeń sufitów, elementów rozet czy demonicznych rzygaczy. Otworzyli przestrzeń, wstawili witraże, które budzi słońce i wypiętrzyli łuki w stronę nieba. Już nie mówię o zaklętej w całość symbolice. WOW !
Najważniejsze! Potrzebujemy trochę boost’u dla Twojej wyobraźni – wyobraź sobie, że stawiasz dzisiaj dom. Fundamenty i pierwsze centymetry ścian zajmują Ci 50 lat życia, bo każdy ”pustak/cegła” robiona jest przez Ciebie ręcznie. Tak, ręcznie. Wykuwasz ją z większych bloków skalnych. Umierasz nie widząc swojego domu. Po Tobie pracę przejmuje Twój syn, który też oddaje mu całe swoje życie. Siwy, przygarbiony, pomarszczony odchodzi, bo najzwyczajniej w świecie zabrakło mu czasu. A to dopiero dwa pokolenia architektów/wolnomularzy/budowniczych. Żebyś uzmysłowił sobie ogrom przedsięwzięcia, Katedra Najświętszej Marii Panny, którą zobaczysz na zdjęciach poniżej powstawała dokładnie 266 lat… Oni wszyscy poświęcili swoje życie, serce w imię czegoś, czego nawet nie zobaczyli !!! Nie zobaczyli efektu dziesiątek lat swojej pracy… Niemożliwe! Poświęcił/abyś się?
Te ściany! Niemal słychać ich szept!
Nie mogło być tak, że wszyscy mieli po równo i na całe architektoniczne szczęście, już wtedy przeczono tej nędznej idei komunizmu (betonowe bloki). Europa zaczęła ze sobą konkurować na najbardziej okazałą katedrę. Tak powstał szlak Katedr Światła. Chciałem zobaczyć/dotknąć je wszystkie! Następna była w Burgos!
A co z Templariuszami? Przy moście (wejście do miasta) jest pierwszy zamek Templariuszy, do którego zapukaliśmy – Malpica.
Aktualnie: Albergus Juveniles http://juventud.jccm.es/sanservando/en/fotos.html
BURGOS
Źle zaczęliśmy Burgos. Od dzielnicy fabryczno/magazynowej. Do albergi mieliśmy ostatnie 5 km przez dzielnicę sportowców w szeleszczących outfitach (Arabowie w dresach i czapkach Gucci). Amy dała nam całą listę alberg (*schroniska) i wiedzieliśmy, że w Burgos do wyboru mamy trzy. Jedna ogromna państwowa, dwie małe, kameralne po 20 miejsc.
Albergi przypominają hostele. Łóżka piętrowe, wspólne łazienki i duże kuchnie gdzie można kogoś poznać lub załapać się na darmowy obiad. Często czyste, schludne, fajne. Dostaliśmy pieczątki w paszport i kupiliśmy muszle na plecak. Zaczęliśmy od wszystkich kościołów i katedry, do których wejście jest bezpłatne po 19. Wtedy zaczynają się msze i błogosławieństwa dla pielgrzymów.
Ukradziony internet z pobliskiego baru, bo w alberdze go nie ma, tak samo jak kontaktów przy łóżkach i papieru w toalecie. Burgos ładne, bardzo! Starówka nad rzeką z równo przyciętymi drzewami. Łuk triumfalny. Knajpki. Pani z jabłkami sprzedająca jeszcze żywe ślimaki. Wszędzie można kupić muszle i drewniane laski pielgrzymów. Podoba nam się. Ludzi drogi widać z daleka. Górska odzież i zmęczone stopy w japonkach. Buty zostawia się w specjalnych szafach przy wejściu, bo śmierdzą tak, że w pokoju wykoleiłyby każdego.
Obsługa nie mówi słowa po angielsku, ale ręcznie dogadaliśmy się pięknie. O 22:30 zamknęli drzwi wejściowe i zgasili w całym budynku światło. Pierzemy ciuchy z poprzednich dni, ładujemy telefony bo tylko tu są gniazdka i wychodzi na to, że jesteśmy jedynymi osobami, które jeszcze nie śpią. Wstajemy jutro o 6 rano i ruszamy w kierunku żółtych strzałek i muszli.
Łóżka pokryte są plastikowymi ceratami. Początkowo myślałem, że jest to ze względów higienicznych, później zobaczyłem, że na poduszki wszyscy kładą ręczniki/kurtki/bluzy. Fajną sekcję ma ta alberga: “weź wszystko co potrzebujesz”, leży kilka kijków, par butów, rękawiczki. To co jednym okazuje się zbędne, dla innych staje się skarbem.
A co z Templariuszami? Burgos od XI wieku było głównym przystankiem na drodze Świętego Jakuba. Finansowo/rozrywkowo/gospodarczo miało się bardzo dobrze. Architektonicznie rywalizowały katedry ze świeckimi pałacami. Po oblężeniu w 1131 roku, Król Aragonii – Alfons I (niewdzięczne imię) daruje Templariuszom 1/3 swojego królestwa… hm.
Idziemy dalej !
BURGOS -> HONTANAS (33 km)
Lista alberg i kilometrów do nich bardzo nam pomaga. Decydując o dystansie jaki mamy przejść danego dnia, zdecydowaliśmy, że będziemy wybierać miejscowości większe, w których alberg jest kilka bo daje to gwarancję znalezienia łóżka.
O 6 rano myślałem, że wyszło słońce i jest ciepły dzień. Okazało się, że ten sam gość, który wyłącza światła o 22:30, włącza je o 6 fundując wszystkim grupową pobudkę. Po krótkich negocjacjach z samymi sobą, ustaliliśmy, że “jeszcze godzinka”. Do 8 trzeba opuścić albergę, sporo osób robi to już przed 7, nie bacząc, że pozostali jeszcze śpią. Za oknem chmury i max 13 stopni. Zaczynamy dzień bananem i słodką bułką. Na osłodzenie, bo pada!
Leżę właśnie w pięknej alberdze (Santa Brigida https://www.alberguesantabrigida.com/) z potężnymi belkami w suficie i od dzisiaj moim ulubionym Menu Peregrino (*zestawy dwudaniowe/deser/wino – za 10 Euro komplet), zrelaksowany dwoma cytrynowymi Amstelami, nasmarowany IbupromemMax, z nogami nadającymi się do wymiany i zakwaszonym mięśniem łopatkowym tak, że nie mogę podnieść prawej ręki, żeby wymoczyć chleb w oliwie na talerzu. Mieliśmy przejść 25 km do Hornillios del Camino, a za namową Natki (więcej kobiet nie słucham) łupnęliśmy dychę więcej do Hontanas, gdzie śpimy w urokliwym miejscu. Zjedliśmy pyszne jedzenie i zamiast chodzić/zwiedzać, póki co się położyliśmy.
Idzie się dokładnie przez przestrzenie jakie widziałem oczami wyobraźni myśląc o drodze do Santiago. Bezkres pól, piękne niebo z namalowanymi chmurami. Ubita, ziemna droga, mijający pielgrzymi z pozdrowieniem ”buen camino”. I co jakiś czas stara, kamienna wioska z małym kościółkiem. Wszędzie muszle i żółte strzałki. Niemożliwe jest się tutaj zgubić.
Biją dzwony. Wioska jak ma 50 mieszkańców, to wszystko. Ptaki śpiewają za oknem i widać mury, które mają pewnie z 1000 lat. Dużo jest osób podróżujących w pojedynkę. Sporo można sobie przemyśleć. Socrates mawiał: “Tylko w sobie sam każdy nosi swój skarb i tam źródło znajduje natchnienia”.
Mamy prostacki pielgrzymkowy humor:
- pokaż Natka muszelkę!
- bądź Igor moim Templariuszem i wyjmuj miecz!
Zdecydowanie zaniżamy średnią IQ i wieku na camino. Żeby było sprawiedliwej wobec siebie, ustaliliśmy parę reguł gry. Najważniejsza? Nie marudzimy i zamieniamy wszystko w pozytyw. Np. zamiast “ale boli mnie stopa”, mówimy: “o jak pięknie i wyraźnie czuję moją stopę”. Jak ktoś się nie stosuje, nosi plecak drugiej osoby za karę.
Zaczarowała nas przypadkowa kapliczka po drodze. Nie pamiętam który to kilometr i gdzie dokładnie to było, ale wyraźnie pamiętam jak zupełnie obce starsze panie, wręczały małą Maryję na szyję i ciepło przytulały. Wtedy pierwszy raz widziałem jak zeszkliły się jej oczy, a średniowieczna muzyka w tle potęgowała atmosferę.
Od jutra nie biorę już plecaka, nie polubiliśmy się kompletnie! A w tej dzisiejszej alberdze najchętniej zostałbym przynajmniej na tydzień. Śpi z nami w pokoju kobieta ze srebrną walizką na kółkach. Mądra kobieta! Pieprzyć te plecaki! 😉 Nie ma w całej wiosce internetu, extra jest! Zasięgu też nie ma. Za to jest przepyszne jedzenie i piwo z sokiem cytrynowym, od którego się chyba uzależnimy (elektrolity)!
Hontanas -> Boadilla del Camino (30 km)
Nie ma szans, że pośpisz do 8, nawet jak usprawiedliwieniem są kilometry z dnia poprzedniego. Większość zaczyna hałasować o 6, najwytrwalsi leżą zawinięci w śpiwory do 7… udając, że nie słyszą nic. Do 8 wyruszają wszyscy, zawiązują buty, poprawiają plecaki i ruszają przed siebie. Jeszcze ich nie znasz, a będziecie się widzieć często przez kolejne tygodnie. Mimo że imion się nie pamięta, to pod katedrą w Santiago przytulają się wszyscy, bez wyjątku.
Nie wiesz gdzie będziesz spać, nie wiesz gdzie i co będziesz jeść. Możesz zaplanować, że po pierwszych 15 kilometrach zrobisz przerwę jak trafi się jakaś kawiarenka. Nie wiesz ile dojdziesz, bo nie wiesz jak daleko nogi Cię zaniosą i czy akurat ten dzień będzie Twoim szczytem dyspozycji.
- czuję stopę Igor!
- to jest dopiero początek “czucia” Natka! 🙂
Małe ziarenko w bucie, małe obtarcie, mały pęcherz potrafią dużo wytłumaczyć. Nie wiem ile czasu szli mnisi, pielgrzymi, konno Templariusze, bądź całe armie. Wiem, że kondychę musieli mieć solidną i cieszyć się z napotkanych wiosek i łóżek tak samo jak my.
H(J)ose
Różnią się wioski mocno, większość ma ten wyjątkowy średniowieczny klimat. Przechodzimy przez wiele. Piękne katedry, z charakterystycznymi sklepieniami, masę symboliki na szyszynkę i Kielich Grala. Eleganccy ludzie, czysto, bezpiecznie, przyjemnie. Minęliśmy dwudziesty któryś kilometr. Zgłodniałem. Pech chciał, że akurat w miejscowości gdzie ewidentnie ludzie się nie kochają. Mają problem żeby ogarnąć samych siebie, a co dopiero ich małe biznesy. Dziwne! Tym bardziej, że kilka wiosek wcześniej każda miejscowość jest jak średniowieczny torcik. Tutaj tynki odpadają, ściany popisane pseudo graffiti, ludzie niedbali, brudni. Barmanka w pustym café stęskniona za młodością i znudzona codziennością dopala papierosa. Siedzi sama z sobą, i przestrzenią podając piwo jedynemu grubasowi w całym przybytku. Byłem w trzech knajpach i żadne miejsce mi się nie spodobało, ale z trzech złych, wybrałem najlepszą i zamówiłem makaron.
Ona w tym czasie stała w czarnych, obcisłych leginsach, na paluszkach w trekingowych, brudnych od błota butach. Łokcie oparła na barze, na przedramieniu wyszła jej gęsia skórka. Nie widziałem sutków więc ciężko było mi stwierdzić czy jest podniecona czy jest jej po prostu zimno. Długa blond kitka spadała na policzek, a on wpatrywał się w nią, śliniąc cały bar, jak gdyby objawiła mu się sama Maria Magdalena.
Niski, czarny, napalony, z wytatuowanym skorpionem na szyi. H(J)ose! Wtedy jeszcze nic nie podejrzewałem. Ona też. Zjedliśmy, wyszliśmy. Po kilometrze minęło nas czarne stare BMW z krzywo przyspawanym tłumikiem i naklejką “Nike” na tylnej szybie. Silnik zawył, amigo zredukował bieg i zostawił nas w chmurze białego, olejowego dymu.
- co za debil! – skwitowała Natka
Przeszliśmy parę zakrętów dalej. Wychodząc z wioski BMW stało na końcu niczym rozjuszony hiszpański byk, gotowy na korridę. Ja nie chciałem być torreadorem, moja białogłowa towarzyszka drogi, tym bardziej. Ruszył w naszym kierunku, wjechał rozjuszony na żwirowy parking i zaczął kręcić bąka… Mijając nas rzucił Natalii ogniste spojrzenie. H(J)ose Ty romantyku!
Wyszczerzyła te śliczne, białe zęby, bo ewidentnie cieszył ją wysublimowany podryw pseudo rycerza na kulawym koniu. Gdyby pewnie mógł, dobyłby miecz!
Po kolejnych 10 kilometrach doszliśmy do Boadill del Camino i nie będziemy się kłamać, że nie mogliśmy się doczekać odpoczynku. Wioska mała, alberga duża. Ludzi full. Jest cały świat sądząc po twarzach. Yoga i rozciąganie na trawie przy basenie. Bociany na wieży kościoła w tle. Płacimy za kolację, właściciel Rasta (w dredach), pyta czy ma mnie kasować za dwie osoby? Mówię, no jak przecież dopiero po ślubie płaci się za kobiety! On na to: śpiesz się kochaniutki, bo taki skarb ktoś Ci tu szybko poderwie, a zimy są długie i samotne. Czyżby H(J)ose w wersji reaggae 😉 ?
W całej wiosce nie ma NIC prócz albergi, w której jesteśmy i pozamykanych na 4 spusty opuszczonych domów. Kończymy kolację, wychodzimy po drugim daniu i hipokrytycznych rozmowach z Amerykańcami, którzy narzekali wcześniej, że połowa Chicago to biedni i prości ludzie z Polski, a teraz na pytanie “where are you from” odpowiadają: “o jak pięknie, że jesteście z Polski! Mój dziadek i babcia byli Polakami”. Zbieramy się po drugim daniu, Rasta znowu nas wyłapuje i ze stoickim spokojem mówi: “nie macie się gdzie tak śpieszyć kochani, przecież nie śpicie w pokoju sami! Jest jeszcze deser 😉 ”
Boadilla del Camino -> Carrion de los Condes (26 km)
Cieszę się bardzo, że kupiłem dobrą pelerynę. Nie jestem pewien szmacianych butów sportowych, ale peleryna jest extra! Wyruszamy wzdłuż kanału. Canal de Castilla wygląda jak zaproszenie do zrobienia Santiago na kajakach!
Katedr po drodze jest dużo. Małych kapliczek jeszcze więcej. Nie wszystkie są przy szlaku, do niektórych trzeba się kawałek pofatygować. Nie wszystkie są otwarte, ale jak ma się szczęście to znajduje się takie ze śpiącymi blondynkami i rzeźbionymi mieczami w środku.
Pierwszy raz dzisiaj zadałem sobie pytanie: “po co to robisz Igor?”. Myślę, że to pytanie jeszcze pojawi się w mojej głowie. Dokładniej brzmiało: “po jaką cholere”? Każdego powód jest inny, dla mnie jest to bycie obecnym. Zapominasz o wszystkim innym i koncentrujesz się na następnym kroku swoich stóp. To jest jak powrót do słuchania swojego ciała, swoich myśli i uczuć. Nie jest to proste, ale jest tego warte. Chodzona forma medytacji.“I love walking because it clears your mind, enriches the soul, takes away stress and opens up your eyes to a whole new world” – Claudette Dudley
COME AS YOU ARE ! – Santiago (czytam wszystkie bazgroły markerami na słupach, latarniach, barierach, znakach – extra są!)
szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy !
Leje, buty mokre, peleryny powiewają za i przed. Skąd ci wszyscy ludzie i ile z tych kobiet idzie z intencją znalezienia męża?! Źle idzie się wzdłuż drogi, ale po asfalcie kilometry lecą szybko. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że deszcz w porównaniu do palącego słońca może być bardzo przyjemny.
Śpimy u sióstr Franciszkanek, w dużej alberdze, gdzie przy mokrych butach leży pudło z suchymi gazetami. Ładnie pachnie pomidorami. Po kuchni krzątają się serdeczne oczy w ciemnej oprawie (obstawiam Amerykę Południową) i jej koleżanka z Azji. Skośnooka wygląda na trochę starszą, ale gotują obie. Monica jest Brazylii, a Bizu z Korei. Serwują dzisiaj włoską pastę, z sosem pomidorowym i parmezanem. Po kilku uśmiechach załapaliśmy się na obiad.
Monica idzie już trzeci tydzień. Ma swoje problemy ze zdrowiem i swoje tempo. Plecak wysyła busem. Jednorazowe przewiezienie go do następnej miejscowości (dowolnie wybranej) kosztuje 5 Euro. Mam momenty, że płaciłbym 50 Euro, żeby tylko zdjęli mi ten cholerny plecak z pleców.
Siostry odpaliły gitary, serdeczność i luz. Zaśpiewać musiał każdy, kto siedział na schodach. A im bardziej egzotyczna narodowość i zakręcony język, tym lepiej. Susze buty!
Poszedłem do kościoła. Rzadko chodzę, ale mieszkamy u tak sympatycznych siostrzyczek, że trochę mnie podkusiło kiedy powiedziały, że jest to msza wyjątkowa. Nie sama msza oczywiście, ale ten strzelisty gotyk, te rozety, te sklepienia i świadomość, że ci którzy zaczynali budować te cuda, umierali nie widząc swojego skończonego dzieła. Poszedłem więc do kościoła, na mszę po hiszpańsku, której z samego założenia nie mogłem zrozumieć. Poszedłem z innymi pielgrzymami, każdy z innego zakątka świata. Było kilka sióstr, ksiądz i ta muzyka! Nie rozumiałem ani słowa i zakładam się o dowolny driftowóz w Ebisu, że reszta też nie, ale wszyscy kiedy dotykali nas po głowach, płakaliśmy tak samo.
Boadilla del Camino -> Moratinos (32 km)
NOCE
*Alberga – schronisko dla pielgrzymów, prowadzone przez organizacje świeckie lub duchowe. Często na samym szlaku lub zaraz przy nim. W zróżnicowanych cenach od 5 do 20 Euro. Łózka piętrowe, często bez pościeli. W państwowych można spać tylko jedną noc. W prywatnych bywa taki klimat, że chce się (i można) zostać na dłużej. Niektóre w cenie oferują śniadania. Część ma ponoć pluskwy. W śpiworze mam zawsze woreczek lawendy, wtedy pluskwy wchodzą na inne łóżko! Wszystkie mają pralki.
Jeżeli chodzi o spanie w albergach jest kilka zasad, które zrozumiesz zaraz po pierwszych nocach:
- z 20 zawodników w pokoju, chrapie przynajmniej 15 (nazywamy to: Santiago Orkiestra! 😉 )
- jak wyjdziesz w nocy siku i wrócisz do pokoju, w którym śpi około 100 osób będziesz wiedział/a, że ludzie to jednak śmierdzące stworzenia
- o 22 są już w łóżkach wszyscy
- o 22:10 jesteś już mocno spóźniony i hałasujesz na całe pomieszczenie zamykając śpiwór
- o 6 rano nikt już nie patrzy czy rozmawia głośno czy cicho, a połowa poprzednio zajętych łóżek jest dawno pusta
- nic bardziej nie wkurza o 5 rano, jak szeleszcząca plastikowa reklamówka jakiegoś nadgorliwego jegomościa
A co u Templariuszy?
Mieliśmy dzisiaj spać w wiosce, która kiedyś była jedną z przystani spokoju zakonu. Dzisiaj hodują krowy i połowa domów, to domy z lepianki.
Znowu posłuchałem Natalii. Poszliśmy dalej.
Kolejne 10 km dzisiaj za nami i to pyszne piwo z sokiem cytrynowym. Mówi się, że każdy niesie swoje grzechy w plecaku, stąd pewnie mój jest tak wyjątkowo ciężki. Żeby było śmieszniej, to od kilku dni mam zakwas w przyczepach mięśnia na łopatce. Dzisiaj w końcu coś strzeliło i zaczyna piec więc zrobiłem poważny remanent w plecaku. Wywaliłem polar, długie spodnie, hamak i całą torbę niepotrzebnych leków (dzięki mamuś!). Jest trochę lżej. Mało jeszcze wiem, ale czasami warto posłuchać większości. Max waga plecaka to 7 kg plus woda – taki jest przyjęty santiagowy standard i bardzo wyraźnie czuć na plecach pół kilo w tą czy w tamtą. Zwłaszcza po trzydziestym kilometrze w nogach.
Doszliśmy do miejscowości Moratinos, w której nie ma ani jednego sklepu, tylko dwie albergi, kościół, studnia z wodą i jakaś kreatywna babcia, która wszystko dzierga na drutach. Śpimy u klimatycznych Włochów z fontanną, patio, trawą i leżakami. Trochę zmartwiła mnie Natalia, bo na pytanie gospodarza, czy chcemy pokój prywatny, odpowiedziała, że łóżka piętrowe w zupełności nam wystarczą… 🙁
Wioska zapomniana przez świat, gdzie słychać tylko ptaki i szczekające psy. Jak będziesz szedł tą drogą, nie śpij u nacjonalistycznych Hiszpanów. Śpij u wyluzowanych Włochów w Saint Bruno ( Alberga Bruna ). Bruno Ci opowie jak ciężko jest uzyskać możliwość prowadzenia albergii na szlaku, jeśli nie jest się Hiszpanem. Jak zamyka ja zimą żeby wejść na Kilimanjaro. Fabio dołoży historię z życia o wujku jubilerze, przejechanych podróżach dookoła świata i rodzicach, którzy dali mu skrzydła. O tym, że do Santiago poszedł już trzy razy, a teraz jest tutaj na wolontariacie i jak tylko skończy, pójdzie czwarty. Wspólnie zrobią najlepszą carbonarę jaką pewnie w życiu jadłe/aś. Na 99% usiądzie z Tobą przy stoliku ktoś obcy, kogo nie znasz, a kto może zmienić Twoje życie.
Ma 60 lat, 40 letnią córkę, 50 letnią żonę i poczucie humoru małolata… 🙂
Jest łysy, z siwą brodą i twarzą jakby przepłynął cały świat.
Po angielsku mówi max 10 słów, a śmialiśmy się cały wieczór.
Idzie dłużej, dalej i mocniej od nas.
Riccardo!
Przysiadł się na carbonarę.
Moratinos -> El Burgo Ranero (31 km)
Pejzaże wyglądaja jakby malowały się same. Rano dołączył do nas nasz nowy kompan. Dotarliśmy do Sahagun gdzie właśnie kończyli zamiatać ulice przed dzisiejszym świętem byków. Najpierw wypuszczą je na ulice w tunelu z klatek, a potem wykrwawią i finalnie zabiją na arenie. Miałem moment, że chciałem zobaczyć hiszpański “sport” narodowy i miniaturę pompy z Pamplony. Później na szczęście mi przeszło i zostawiłem Sahagun z obłędem niepotrzebnej śmierci zwierząt daleko za sobą.
Do grupy dołączył Włoch – Giuseppe. Wszyscy skręcili w prawo, ja w lewo. To był mój pierwszy dzień w samotności, którego potrzebowałem. “Znajdujesz to, czego szukasz, umyka Ci to, co zaniedbujesz” – Socrates. Wtedy dotarło do mnie, że tą drogę warto przejść z samym sobą. Umówiliśmy się w kolejnej miejscowości, gdzie mieliśmy zjeść wspólny obiad. Jedna kanjpa na rogu. Stoliki przed, po prawej osiołek, z tyłu puste gospodarstwo. Trochę za wcześnie na jedzenie i zakończenie dnia, bo jest chwila przed 12. Nie za wcześnie na nowe znajomości. Jeden rudy, w śmiesznych okularach. Szkot! Widać z daleka. Drugi gruby tak, że podjeżdża chyba wszystko Uberem i czuć Texas. Ze dwóch Niemców i jedna blondyna w kitce. Szybko wyszło, że Polka (Natalia II). Pod koniec gawędzenia okazało się, że ponoć uczyłem ją pływać na windsurfingu jakiś czas temu na Helu, w szkole Pana Lecha z pierwszego akapitu. Niestety nie skojarzyłem twarzy, ale Riccardo kazał mi się nie martwić, bo mówi, że najważniejsze jest, kiedy kobieta pamięta po latach… 😉
Nogi ruszyły w kierunku El Burgo Ranera, gdzie wylądowaliśmy u kolejnego artystycznego Włocha, w magicznej alberdze z jedna toaletą. Nie wiem jaki pogrom będzie rano, ale zaczynam się już stresować. Riccardo stresował się swoim ścięgnem. Natalia też narzekała na achillesa. Szybkie szkolenie z YouTuba, kupiliśmy taśmy (“tejpy”) i zaczęliśmy eksperymenty. To że czuć w mięśniach, zrozumiałe. Ale po kolejnym dniu, po kolejnym ponad 30 stym kilometrze, zaczyna też być mocno czuć w stawach i kościach. Rozciągać trzeba się codziennie i warto też wzajemnie podeptać sobie uda (przede wszystkim dwójki) bo ściągają i spinają się okrutnie.
Zjedliśmy przepyszne Menu Peregrino (jak człowiek jest głodny, to smakuje wszystko) i dostaliśmy butelkę wina na głowę. Jeżeli chodzi o samo Menu, to często jest takie samo wszędzie. Na pierwsze danie do wyboru jest mix sałat, z jajkiem i tuńczykiem, jakaś pasta plus coś jeszcze. Na drugie często kurczak, kotlet, im bliżej oceanu, tym częściej kalmary, ośmiornica. Na deser, lody, ciastko, pudding, jogurt naturalny z gorzką czekoladą (mój faworyt). I do wyboru woda lub wino. Woda jest za darmo przy drodze, a wino? Wino likwiduje ewentualne zakwasy i pozwala zasnąć sporo przed 22, tak żeby spokojnie można było budzić wszystkich rano i wychodzić z albergi jeszcze przed wschodem słońca jako pierwsi 😛 !
Oczywiści jakość i ilość jedzenia, i wina bardzo się różni w zależności od szczodrości gospodarza. Im większe miasta, tym gorsza i droższa. Średnio ceny wahają się od 8 do 12 Euro za całość. Dochodzi do absurdów po drodze, gdzie na śniadanie potrafią podać tylko suchego crossanit’a z widelcem i nożem…
El Burgo Ranera -> Leon (38 km)
Tak też zrobiliśmy. Dzień szykował się długi. Wino położyło nas szybciej. Australijka kaszlała całą noc tak, że nie pospał nikt więc szkoda było czasu na leżenie. Średnio człowiek idzie z prędkością 4 km/h. Młody człowiek z nie za ciężkim plecakiem idzie 5 km/h i to było nasze średnie tempo. Riccardo trzymał je bez problemu, często prowadząc peleton. Jak się spinaliśmy i dostosowaliśmy wszyscy długość kroków do Natalii, to rozpędzaliśmy się do 6 km/h, ale to mogliśmy utrzymać tylko przez kilka godzin w ciągu dnia. NIC, absolutnie nic tak nie wkurza, jak mijający rowerzyści z górki, którzy nie pedałują, a lecą z uśmiechem i “buen camino”. Wtedy z automatu pojawia się stres, że właśnie odjeżdżają wolne łóżka w kolejnych albergach. Na rowerach się nie liczy (ale spróbuję kiedyś i tak)!
Wyruszyliśmy jeszcze przed wschodem. Trasa nie zachwyca. Idzie się po ulicy, później dużo wzdłuż ruchliwej 2 pasmowej drogi szybkiego ruchu. Chwilami po szutrze. Finalnie dochodzi się do miejsca, gdzie widać panoramę miasta, z ośnieżonymi górami w tle i jest to jedyne miejsce po drodze, gdzie po prostu jest ładnie. Później jest już miasto. Magazyny, hale, warsztaty. Powybijane szyby, popisane gówna na murach.
Spotykamy po drodze znajome twarze, innych ludzi drogi. Część dojechała tu taxówkami, autobusami, uberem – bo nogi odmówiły posłuszeństwa. Mijam też Natalię II z grupą młodych Niemców. Ładna dziewczyna, jak mogłem jej nie pamiętać?! Najważniejsza jest teraz alberga (San Francisco), prysznic i pół godzinki poleżenia w łóżku. Riccardo zbija piątki, bo dzisiaj wszyscy zrobiliśmy naszego maxa (póki co) – 38 km.
Natalia jest ciągle pierwsza, Riccardo nazwał ją Ferrari, a siebie Fiatem Cinquecento.
Śpimy u braci Franciszkanów (bardzo blisko starówki). W alberdze poznaliśmy brata Federica. Namówił nas na zwiedzanie kościoła i zakonu. Chyba wpadłem mu w oko…!
Bardzo podobają mi się ich habity, z tym średniowiecznym, długim kapturem. Mówię mu, że jak nie znajdę żony do czterdziestki, to się u nich odmelduję po habit i przemyślenia. Popatrzył, roześmiał się i powiedział, że wtedy będę już za stary.
Później mnie trochę poklepał po plecach, przyjacielsko poprzytulał i ku rozbawieniu wszystkich chciał ode mnie numer telefonu. Wychodziłem z zakonu szybko, ale Natka i Riccardo dokładali mi całe popołudnie. 😛
*********************************************************************
Mamy dzisiaj dzień wolny od chodzenia i plecaków (decyzja jednogłośna). Obudziliśmy się chwilę przed 9, tęskniliśmy za pospaniem wszyscy. Alberga braci Franciszkanów rozpieściła nas pokojem 4 osobowym, w którym byliśmy sami więc nie było szans, że ktoś nas obudzi.
Starówki we wszystkich większych miastach po drodze są piękne. Pierwsza alberga od kilku dni, w której działa wifi. Chciałem nadrobić zaległości internetowe i od 22 zamiast na 5 minut, zasiedziałem się do 23 w holu na krześle. Spóźniony w pokoju zostałem przywitany radosnym: “o myśleliśmy, że byłeś u brata Federico” 🙂
Siusiaki, co?!
Rano dołączyła do nas Laura, z tym sexownie pretensjonalnym brytyjskim akcentem. Zaczęło się od pożyczenia ładowarki, a wciągnęła jeszcze Adama i ruszamy dzisiaj na podbój miasta razem. Adam jest wolnym duchem. Nie ma telefonu, facebook’a, instagrama, internetu. Chcesz się z nim spotkać? To musisz go złapać po drodze. Extra, co? Akurat “przeczekiwał” rodzinę z USA, z którą szedł od kilku dni i po prostu chciał od nich odpocząć. Laura, mieszka na lazurowym wybrzeżu w Cannes. Lato jest tak ciepłe, że wynajmuje swój apartament, bierze plecak i rusza przed siebie. Jest nauczycielką języka angielskiego. Pomyśl jak było by super, gdyby cały świat uczyłby się polskiego, a Ty mógł/abyś zasuwać po planecie po prostu mówiąc i pisząc w swoim ojczystym języku, do tego kasując jeszcze za to funty albo euraki.
Jest takie przysłowie na camino. “New day – new pain”, faktycznie codziennie coś nowego zaczyna być w ciele bardzo wyraźnie czuć. Stopy w butach układają się w czasie pierwszych kroków każdego poranka. Jest jeszcze jedno przysłowie, które ma rację bytu – “no vino, no camino” 🙂
Leon ma pare fundamentalnych punktów odwiedzin. Na pewno Katedra, Bazylika Izydora, Muzeum Gaudiego (które trochę wygląda jak ratusz w Wałbrzychu) i Plaza de Mayron (żeby coś zjeść w lokalnej knajpce).
Zaczęło się od czegoś zupełnie innego. Od muzyki. Drzwi były otwarte, wystawa sugerowała zmianę epoki i kolejną podróż w czasie. Muzyka dopełniała wrażenie i nie sposób było przejść obojętnie. Siedział przy dużym, wygodnym biurku. Maczał pióro w atramencie i pewnym ruchem ręki kreślił kolejną literę. Całość miał rozpisaną siatką ołówkiem, żeby nie pogubił się z proporcją. Znaczenie ma jak silno przyciśniesz, pod jakim kątem i jak poprowadzisz atrament. Jedna książka powstawała średnio 2 lata. Potrafiło ją przepisać garstka mnichów, którzy nic innego w czasie swojego dnia robić nie mogli. Jedną stronę pisano jeden dzień. Zdobienia wykonywał kolejny skryba przez kolejny dzień. Statystycznie na jedną stronę, przypadał jeden błąd. Kasowano go nożem zeskrobując wyschnięty atrament.
Katedra Świętej Marii, (zauważasz ile faktycznie robiło się kiedyś dla Marii)? Budowana 200 lat. Prawie 1800 (tysiąc osiemset !!! ) metrów kwadratowych witraży… ! Jest to drugi co do wielkości zestaw witraży na tej planecie. Co wiesz o witrażach?
Tu akurat przykład z Francji, ale pomyśl, że to robią Twoje ręce:
Cel witraży był prosty. Miały opowiadać historię tym, którzy nie potrafili czytać i pisać. Identyczną rolę pełniły freski. Podobnie jak kamieniarze, specjaliści od szkła poświęcali swoje życie. Jeden mały witraż powstaje długo, a prawie dwa kilometry kwadratowe ambitnej historii dziejów, opowiedzianej przy pomocy kolorowego szkła i metalu – musiało zajmować wieki. Każdą barwę otrzymywano ze składników naturalnych i określonych metali. Przykładowo kolor czerwony, był kolorem najcięższym i najdroższym, ponieważ wymagał oksydowania złota. Ale taki był gotyk. Wystrzelił w górę, do środka wpuszczając dużo kolorowego światła. Tu w Leon, historia witrażowa ułożona jest w określonym porządku i odpowiada dzieje chrześcijaństwa. Słońce podróżuje od wschodu, do zachodu budząc w odpowiedniej kolejności postacie i historie z danych sekcji witrażowych.
Spotkaliśmy dzisiaj dużo nowych/starych znajomych. Idziesz przez miasto, którego nie znasz, widząc ludzi, których znasz słabo. Droga szybko weryfikuje znajomości i intensyfikuje proces poznawania. Spotkaliśmy Monicę, która zaprosiła nas parę dni wcześniej na makaron. Padnięta, ale uśmiechnięta. Śpi dzisiaj w pensjonacie, nie alberdze. Stęskniła się za białą pościelą, czystymi ręcznikami, swoją łazienką i brakiem chrapania w nocy. W drodze do Santiago marzy się o rzeczach prostych. Tu życie bardzo nam wszystkim się uprościło. Swoją codzienność niesiesz w plecaku. Jest tylko droga, ludzie i Ty. Część życia, w której nie liczy się nic więcej. Jak to mówił Socrates: “Ci są najszczęśliwsi i najbliżsi bogów, którzy nie potrzebują niczego”.
Leon -> Hospital de Orbigo (32 km)
Myśli rosną pod nieboskłon, widzę góry ze śniegiem, ludzi jakoś więcej. Zgubiłem się dzisiaj znowu, podoba mi się to gubienie, lubię być sam. Spotkaliśmy się pod tablicą Hospital de Obirgo po całym dniu. Przypiekło nas hurtem i jak tydzień temu przeklinaliśmy deszcz i chmury, tak za parę dni zaczniemy o nie prosić. Zmoczyliśmy głowy pod kranem ze studni. Nogi niosą same, przyzwyczaiły się, plecak przestał już tak bardzo przeszkadzać.
Nie wiem gdzie jesteśmy, ale wszędzie te bociany, Riccardo mówi “ciconia” (czikonia) i pokazuje na dzwonnicę przy wejściu. Idziemy jakimś mostem, długim, ciężkim, kamiennym. Nie chciałbym tego układać. Dostajemy głupawki ze zmęczenia. Te kilometry zaczynają nas śmieszyć, są kolejne pęcherze, pęknięte skóry, bóle kolan, bioder i dolnych stawów. Padnięci wchodzimy do albergi (San Miguel – http://alberguesanmiguel.com/en/inicio-2/). Albergi malarza Miguel – zdecydowanie najbardziej klimatyczne miejsce w jakim spaliśmy dotychczas, gdzie właściciel słucha cudownej średniowiecznej muzyki, wszyscy są cicho i medytuje się samą obecnością.
W Hospotal de Orbigo okazało się, że jestem podwójnym ignorantem. Obrazy w tej alberdze nie malują się same i nie maluje ich też właściciel. Malują je przechodzący ludzie, którzy śpią w tym magicznym miejscu i chcą coś po sobie w nim zostawić.
A co z Templariuszami?
Miguel ma jobla! Ewidentnie! Jest masę symboliki zakonu w całym budynku. Gdzie nie popatrzysz, widać, że dużo wie!
Drugim ignorantem okazałem się przy samym wejściu do miejscowości, kiedy patrząc na most pomyślałem tylko: o kurcze! ile roboty!
Miguel szybko mnie naprostował tłumacząc, że jesteśmy w absolutnie wyjątkowym miejscu, gdzie od wieków odbywały się turnieje rycerskie i do dzisiaj tak jest. Początkiem czerwca każdego roku, zjeżdża tu cała Europa. Kiedyś rycerze w ten sposób zarobkowali. Mówiąc młodzieżowo = ustawki za kasę.
Most jest z XIII wieku i rzekomo bardzo dużo pamięta. Był rycerz, który przysięgał niewolnictwo swojej pani – Lady Leonor (fajnie chłopaki, że dzisiaj nie musimy tego robić!) i w imię tej przysięgi, raz w tygodniu miał pościć i nosić na szyi ciężki metalowy pierścień. Kochaś co? Cała ta ceregiela miała trwać, aż do momentu kiedy przełamie w turniejach rycerskich trzysta lanc. Stąd pojawił się na moście i w Hospital de Orbigo na turnieju rycerskim. Nie udało mu się uzbierać 300, ale sędziowie i pozostała brać rycerska zrzuciła się i odkupiła jego dług niewolnictwa. Od tamtej pory most znany jest jako Passo Honroso, czyli Honorowe Przekroczenie. Inaczej idzie się po moście jak nie znasz jego dziejów, a zupełnie inaczej kiedy stawiasz po nim kroki, a wyobraźnia dorabia Ci resztę bo dzieje już znasz.
Wychodzi na to, że wybór partnerki życia, jest jednak wyborem istotnym… 😛
Wychodząc wieczorem z knajpki zauważyliśmy znak: masaże, terapia manualna, winoterapia. Ta winoterapia zaintrygowała nas najbardziej, z lekką konsternacją patrząc po sobie, Riccardo skwitował krótko: proste! drink/sleep/drink + no vino – no camino !
Hospital de Orbigo -> Astorga (19 km)
Dzień zaczęliśmy od bezkresów czerwonej ziemi, pól i symetrycznie posadzonych młodych lasów. Wszyscy mieliśmy muzykę na uszach więc każdy szedł swoje, ale na szczycie pierwszego podejścia spotkaliśmy się wszyscy. Tam czekał na nas i resztę nam podobnych David ze swoją oazą spokoju, dobroci i wszystkiego za darmo. To wszystko u nas ograniczyło się przede wszystkim do świeżego, soczystego arbuza, bo mało który owoc smakuje aż tak, po długim podejściu.
Z Hospital de Orbigo do Astorgi jest dosłownie rzut kamieniem, bo raptem niecałe 20 km. Astorga jest warta zatrzymania z kilku powodów. Najważniejszy! Jest miastem czekolady 🙂 Jest tu najwięcej producentów czekolady w regionie i ich kreatywność wyraźnie widać za każdą napotkaną szybą. Jest tu tyle czekolady, ile mieczy w Toledo. Warto!
Drugi to Gaudi, który prócz Barcelony na życzenie bizensmenów działał w Leon, a później na prośbę biskupstwa w Astordze. Jest też katedra, która mi osobiście nie przypadła, ale wszystko jest przecież kwestią gustu.
W alberdze nikt już nie gotował, za to wszyscy opatrywali sobie stopy. To co musisz wiedzieć, żeby ominąć niepotrzebny ból i dyskomfort. Pęcherze robią się od za luźno związanych butów, wtedy stopa delikatnie obciera się przy każdym kroku (nieważne jak grube masz skarpetki) i przede wszystkim od temperatury. Jak jest upał (a do Santiago jest solidny), to najzwyczajniej w świecie w butach robi się sauna i skóra się odparza. W zależności od budowy ciała i doboru buta, pęcherze powstają w różnych miejscach. Przykładowo u Natalii często były to zewnętrzne części pięt (dziury z sączącym się osoczem), później uratowane nogi sandałami, dla urozmaicenia obcierały małe palce. Riccardo miał załatwione śródstopie i spody palców. Technik pozbywania się pęcherzy jest kilka. Nasz ukochany Włoch przebijał każdy igłą, przewijał nitkę i zostawiał. Ja przebijałem czymś ostrym i wyciskałem płyn/krew. Wszyscy polewaliśmy piachtaniną (sprzedawana w małych żółtych buteleczkach – nazywa się coś na B), która momentalnie wysuszała ranę. Bolą codziennie pierwsze kroki, wtedy warto “wyluzować” stopę przy każdym kroku i po pierwszych trzydziestu, do bólu można się przyzwyczaić. Najlepiej jest wkładać stopy przynajmniej raz dziennie do zimnego strumienia z wodą. Schodzi opuchlizna i kurczy się skóra. Wtedy świeże skarpetki i przed siebie. Riccardo szalał i w połowie dnia zmieniał również wkładki. Później kupił przewiewne adidasy z siateczki, które nazwał dumnie Ikaro-shoes (od Ikara) i faktycznie zaczął w nich latać.
Astorga -> Ponferrada (56 km w nogach)
Wychodzimy z Astorgi przed wschodem słońca, Natalia jęczy tak, że słychać ją na końcu ulicy. Rozgrzewają się pęcherze i nogi 🙂 Riccardo kwituje szybko: one day Ferarri, one day Cinquecento 😛
Przez to, że nie wiesz gdzie dojdziesz i gdzie będziesz spał, te wszystkie dni potęgują w głowie wrażenie “trwania”, dużo się widzi, sporo się doświadcza i mózg interpretuje to w zupełnie innych ramach czasowych. “We are the same” – często widzę markerem napisane na znakach. Ciężko się z tym nie zgodzić. Często też widzę ludzi z flagą. Narodowców z różnych zakamarków planety. Jedna flaga powinna być – ziemianie! Wtedy zadawalibyśmy sobie pytanie, nie : where are you from, a where were you born? Tak jak w tej drodze tutaj, tak i w życiu. Nowi ludzie pojawiają się zawsze. Zawsze ktoś jest przed, zawsze ktoś jest za. Zawsze jest ktoś…
Natalia z Riccardo mają bardzo obtarte stopy i tempo mamy wszyscy różne. Na pierwszą przełęcz dotarłem w grupie uciekającej przed peletonem i tu mieliśmy dzisiaj spać. Widoki są obłędne. Robi się alpejsko i trochę nie wiesz, czy to może już Francja albo Austria. Dobrze mi się szło, a że było dopiero chwilę po 12, wypiłem pierwsze piwo z sokiem cytrynowym (elektrolity!), zamieniłem szmaciane najki nieździerajki na sandały i postanowiłem, że powalczę dzisiaj sam ze sobą i zobaczę jakiego mam maxa po górach z 10 kg plecakiem. Poszedłem dalej.
A co z Templariuszami?
Jeszcze nie wiem, ale spotkałem w końcu pierwszego rycerza! Nie z zakonu czerwonego krzyża, ale za to z pięknym orłem i długim hiszpańskim tłumaczeniem, z którego nie zrozumiałem nic 🙂
Po wyjściu na pierwszą przełęcz, myślisz, że najgorsze za Tobą. Później jest druga i wiesz, że trzeba było jednak zostać i spać. Mija się różne miejsca, te popularne opisane w przewodnikach również. Łącznie ze stertą kamieni pod krzyżem, które każdy przyniósł ze swojego domu. Każdy coś na nich napisał. Nie miałem Ikaro-shoes i trochę żałowałem ale w końcu zaczęło się w dół. Parę dni wcześniej wyrzuciłem z plecaka m.in. hamak, teraz na każdym drzewie widziałem swój potencjalny nocleg. Resztki śniegu w żlebach. To te same góry, na które przez wieki patrzyli zakonnicy (dwóch na jednym koniu). Pięknie jest, ale nogi wchodzą mi do dupy! Na szczycie przełęczy jest wioska Manjarin z ostoją Templariuszy. Drewnianym domkiem z drewnianą latryną na końcu świata. Do zamku, który znam z widokówek mam jeszcze dzisiaj 25 km.
Po przejściu przełęczy i przeokrutnie długim zejściu w dół (tu rowery jadą bez pedałowania, a Tobie czwórka spina się przy każdym kroku), ostatnie miejsce przed Ponferradą, gdzie warto się zatrzymać to Molinaseca. Stara, piękna miejscowość, z mostem na dzień dobry i czystą rzeką, w której pływają wszyscy mieszkańcy. Chwilę wcześniej jest też jeszcze jedna alberga z basenem – bardzo kusi.
Przypałętał się pies, duży jak lew. Niedbale powłóczy nogami i język wisi mu do samej ziemi. Idzie bez smyczy, z gościem w kapeluszu. Nie moja sprawa, ale pies wygląda jakby spokojnie zjadał ludzi i sympatyczny jegomość od dawno nie dał mu wody. Sam już ledwie co powłóczę nogami, a do Ponferrady mam ostatnie pięć, na które kończą mi się właśnie rezerwy mocy. Przywitaliśmy się sympatycznym “buen camino”, wyprzedziłem towarzystwo i dalej ze średniowieczną muzyką na uszach przebieram nogami – lewa, prawa, lewa, prawa. Życie jest tak proste jak chodzenie. Czasami trzeba pozwolić mu się dziać i zbyt głęboko się nad nim nie skupiać, a można wtedy zajść daleko. Poczułem wilgotny, ciepły nos w mojej dłoni, a śliny kapały mi po palcach. Przyszedł się przywitać! Właściciela nie było, za to był sam pies i nie odstępował mnie na krok. W słońcu ciężko się czeka, a po całym dniu chodzenia marzy się o cieniu (wieczorem latem słońce w tej części Hiszpanii pali tak jak w godzinach południowych w lipcu w Jastarnii). Usiedliśmy w pierwszej napotkanej wiosce w cieniu, akurat sympatyczna babeczka po czterdziestce pakowała dzieciaki do samochodu. Mój hiszpański jest żaden, a angielskim oni się brzydzą więc wtedy wchodzi migowy + aqua aqua. Pyta czy dla mnie, mówię, że nie – dla niego. On stoi, zipie, język ma dłuższy niż ogon. Poszła po wiadro z wodą, a lew zaczął pić. I pił dobrych kilka minut. W między czasie doszedł 25letni Kolumbijczyk o wdzięcznym imieniu – Santiago, którego pierwotnie wziąłem za właściciela psa. Zadzwoniliśmy na numer z obroży, tłumacząc, że pies idzie z nim od przełęczy i jest już prawie przed Ponferradą (kawał drogi). Właściciel ze stoickim spokojem powiedział, że mamy się nie martwić, bo jest to jego nowy szczeniak… i robi tak codziennie. Codziennie odprowadza pielgrzymów, a on wieczorem po niego zjeżdża i zawsze go znajduje. Lew odprowadził nas do Ponferrady, przysłuchując się historyjkom Santiago o jego relacjach damsko-męskich i zaskakująco jak reszta, bo on też tu przyszedł z intencją “po żonę”. Kończy biotechnologię na Stanfordzie (mądra głowa) w SF i na Santiago zaplanowane miał trzy tygodnie. Santiago w drodze do Santiago 😉
Santiago nie wolno planować. Santiago powinno wydarzyć się samo, bez ciśnienia czasowego. Bez wyścigu z innymi, czy samym sobą. Nie powinno mieć ram czasowych, bo ogranicza możliwości spotkania ludzi. A to o ludzi w tym chodzi.
Ponferrada! Miasto otoczone przez góry. Królowie Leonu, darowli Ponferradę Templariuszom w 1178 (kiedyś to były prezenty!). Siedzę właśnie przed zamkiem zakonu czerwonego krzyża. Oparty o kamienną ścianę, która pamięta wszystko. Za plecami mam bramę wejściową i patrzę na góry z resztką śniegu. Góry, które musiał widzieć każdy rycerz bractwa opuszczając zamek. Ile bym dał za podróże w czasie! Jutro się chyba nie ruszę, ale to dobrze – poczekam na spokojnie na Riccardo i Natkę.
Piję świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy, jem szarlotkę, wstaje słońce – patrzę przez szklane wejściowe drzwi, na zamek największych wirachów średniowiecza. Kim byli i co łączyło ich z pielgrzymami?
Musimy cofnąć się chwilę w czasie, do Jerozolimy, która zostaje w całości przejęta przez Muzułmanów. To bardzo nie podoba się papieżowi, który daje wolną rękę wszystkim (nawet oprychom) i obiecuje miejsce w niebie i zwolnienie z grzechów, w zamian za ścięte muzułmańskie głowy. Za miecz chwyta każdy, nawet ten niewprawiony i niekoniecznie szlachetny łachudra. Chrześcijańska Europa, rusza do Ziemi Świętej by wziąć to co się jej należy. Przynosi to oczywiście zamierzony efekt i ze wszystkich walczących wyłania się wyjątkowa dziewiątka, która znajduje niszę łącząc bogobojnego mnicha, z walecznym rycerzem. To bardzo spodobało się papieżowi, który pozwala im wybrać swoją siedzibę by bronić Jerozolimy przed niewiernymi. Bez większego wahania pada na Świątynie Salomona (najmądrzejszego z ludzi). Rycerze Świątyni, zostało skrócone do: Templar, Templarios i naszego polskiego Templariusze (około 1120). Kiedy Ziemia Święta została “odzyskana”, ruszyły pielgrzymki chrześcijan. Ktoś tych ludzi musiał ochraniać. Czy 9 rycerzy, mogło skutecznie patrolować długie szlaki pielgrzymkowe z Europy i bronić wędrowców przed rabusiami? Średnio w to wierzę. Są źródła historyczne, które porównują ówczesnego w pełni uzbrojonego rycerza, do dzisiejszego czołgu. Nie wiem czy do czołgu, ale wiem, że ciężko chodziło się siku na pewno:
Zbroja ważyła około 36 kg, także przestaje narzekać na 10 kg plecak 😛 !
z pełną ruchomością:
Symbolem zakonu była pieczęć z dwoma jeźdźcami na jednym koniu i napisem “Pieczęć Wojowników Chrystusa”. Biały habit z czerwonym krzyżem. Dwóch jeźdźców na jednym koniu symbolizowało: pokorę i ubóstwo zakonu, braterstwo lub hybrydę mnicha i rycerza w jednym. Pieczęć rozpoznawalna była absolutnie w całej Europie i w sporej części arabskiego świata. Bał się ich sam Saladin!
Ubóstwo wyjątkowej dziewiątki nie trwało długo, bo zaczęli kopać pod Świątynią Salomona. Zniknęli na parę lat i mieszali łopatami w ziemi, rzekomo adoptując budynek pod swoje potrzeby. Co wykopali, do dzisiaj nie wie nikt, ale teorii jest kilka:
- Świętego Grala.
- Inne relikwie (włócznie, część krzyża, całun, itd.).
- Skarb żydowski (złoto).
- Wiedzę.
Szybko chłopcy stali się bogaci, a zamiast jednego konia na jednego rycerze przypadały 3 wierzchowce. Konie oczywiście musiały być charakterne i mocne. Specjalnie szkolono je do walk (kopały, gryzły przeciwników). Zakon urósł w siłę 1000 rycerzy i około 3500 “obsługi” w relatywnie krótkim odstępie czasu.
Co wykopali?
Do dzisiaj głowią się nad tym historycy, a jeszcze bardziej interesujące jest to czego nie wiemy, co po sobie zostawili i gdzie to wszystko schowali.
Mówi się, że odkryli wiedzę, do której nawet dzisiaj dostęp mają nieliczni. Że wiedzieli coś czego bardzo bał się kościół, a że w tamtych czasach papież miał ogromną władzę, panowie trzymali się blisko i byli bardzo uprzywilejowani na wszystkich możliwych płaszczyznach. Nie podlegali nikomu, żadnemu królowi (tylko papieżowi), nie płacili podatków od niczego, przekraczali każdą granicę jak i kiedy chcieli, i jednym słowem byli: nietykalni.
Jaką wiedzę trzeba odkryć? Ponoć! Całkiem nieźle im szło z alchemią, myloną często z magią. Okay! Ale bardziej racjonalnie brzmi argument, że znaleźli dowody na potomków Chrystusa i Marii Magdaleny. Potomków świętej krwi (Świętego Grala), która istnieje do dzisiaj. To wywracało oczywiście na plecy całą skrupulatnie budowaną przez kościół wizję dziejów i religii. Łatwiej kontroluje się społeczeństwa, kiedy całość jest usystematyzowana i uporządkowana. Po odkryciach Templariuszy, porządek ten mógł solidnie zostać zachwiany. Stąd Papież Innocenty II zaszalał jeszcze bardziej i w bullii Omnar Datum Optimum wyłączył zakon spod władzy kościelnej, nadając im szereg kolejnych przywilejów. Łącznie z tym, że zakon mógł budować swoje własne świątynie/kościoły/katedry – co znacząco uszczuplało budżet duchowieństwa i tym samym budziło niechęć do rycerzy. Umówmy się, te piękne katedry z kilku akapitów wyżej, wszystkie, absolutnie wszystkie miały być pompatyczne, budzić szacunek do wiary, ale przede wszystkim były maszynkami do zarabiania pieniędzy!
Początkowo Templariusze byli strażnikami szlaków pielgrzymkowych, później stali się świetnie prosperującą armią. Samowystarczalną, genialnie zarządzaną i niepodległą finansowo organizacją. Na początku utrzymywali się z datków, tych, którym zależało na chrześcijańskiej Jerozolimie. Kiedy okazało się, że w polu walki nie ma drugich tak skutecznych, ich usługi “ochrony/walki” rozchodziły się jak ciepłe bułeczki wśród wszystkich europejskich królestw. Zakon miał swój kanon, najbardziej karane było tchórzostwo. Nikt nie mógł opuścić pola walki! Człowiek bez ideałów jest istotą nędzną. A w równie ciężkich chwilach, nic nie upodabnia istot ludzkich do aniołów, bardziej niż honor!
Samo przyjęcie do grona braci wiązało się z oddaniem wszystkich swoich dóbr na rzecz zakonu, kilkoma “dziwnymi” obrzędami inicjującymi, treningiem walki wręcz/mieczem od 6 roku życia, szlacheckim urodzeniem. Militarny charakter zakonu wymagał wznoszenia twierdz i zamków by pilnować miejsc, które powierzono im w opiece. Każdy zagrożony władca, który potrzebował spokoju, darował im ziemie, które wymagały ochrony. Tak rosła potęga nieruchomościowy/ziemna Templariuszy w całej Europie. We wszystkich prowincjach walczono z niewiernymi. Wszystkie pełniły funkcje gospodarcze i finansowe. Żeby utrzymywać siłę zbrojną w Jerozolimie, bractwo rozwijało swoje winnice, gospodarstwa, zbrojownie. Interesowali się wszystkim, na czym mogli zarobić pieniądze. Bardzo innowacyjne okazały się pierwsze weksle i kredyty udzielane pielgrzymom. Żeby ominąć rabusiów, pielgrzym deponował swoje kosztowności (dowolnie : konie, metale, monety, zbiory/plony – wszystko co miało wartość), na początku drogi, w jednej z siedzib zakonu. Tam dostawał zaszyfrowany kodem papier potwierdzający zdeponowane środki. Templariusze szyfrowali absolutnie wszystko.
Wszystko trzymali w tajemnicy! I jeszcze za życia stali się już legendą. Kod mógł być odczytany tylko przez innego z braci więc dla potencjalnych złodziejaszków był bezużyteczny. Pielgrzym spokojnie przemieszczał się dalej i w kolejnej napotkanej nieruchomości bractwa, mógł wybrać swoje środki lub zapłacić za skorzystanie z usług (np. jedzenie/spanie). Do dzisiaj Hotel Templariuszy, jest przy głównym rondzie w Ponferradzie, kawałek od zamku.
Sprzedawali też relikwie. Każda katedra chciała mieć coś, co zmotywuje pielgrzymów do przyjścia. Pieczęć Templariuszy była równoznaczna z autentycznością artefaktu. Ludzie wierzyli, że relikwie zbliżały ich do Boga, a kanon rycerski nakazywał czczenie miejsc świętych.
Wojny w dzisiejszych czasach wywołuje się łatwo. Propaganda + mass media i jest usprawiedliwienie. Później dwóch palantów naciska dwa guziki, na dwóch różnych krańcach planety i decydują o życiu milionów. Sami nie pójdą, nie podniosą rękawicy, miecza. Nie doświadczą krwi, potu i adrenaliny. Pomyśl! Ci rycerze kiedyś przejeżdżali całą Europę i Bliski Wschód, żeby dać komuś po łbie! Ile determinacji i poświęcenia to kosztowało. Już nie mówiąc o kondycji i odwadze. Przecież to były takie jaja, że nie mieścili się z nimi do siodła!
Przełóżmy to na dzisiejsze realia. Jednostkę specjalną GROM na pewno kojarzysz. Załóżmy w takim razie, że w 21 wieku, GROM uczestniczy w akcjach zbrojnych na całej planecie (tak jest), zapożycza prezydenta USA i Chin, zadłużając ich gospodarki. Wykopał jakieś tajemnice, przed którymi klęka Watykan. Tworzy swoje kościoły, zamki w różnych miejscach na planecie. Ma kilka potężnych międzynarodowych biznesów (banki, motoryzacja, przemysł zbrojeniowy), nie podlega nikomu. Do tego udziela kredytów przeciętnemu kowalskiemu. Po drodze zatajając i szyfrując wszystko. Nie intrygowałoby Cię, dlaczego ten GROM jest taki wyjątkowy? No właśnie!
Po kilku latach, Templariusze solidnie zadłużyli Króla Francji – Filipa IV Pięknego. Król Francji nie był w stanie spłacić u nich swojego długu… W Jerozolimie się namieszało, Saladin wygrał jedno ważne starcie, rycerze wrócili do Europy na tarczy. Król nie mógł ich spłacić więc w zmowie z nieudolnym Papieżem Klemensem V (którego sam wybrał!), posądził ich o herezję, plucie na krzyż, magię i homosexualizm (błędna interpretacja symboliki pieczęci zakonu). Nikogo o niczym nie uprzedzając trzynastego w piątek nastąpiły aresztowania. Później długie (kosztowne) procesy inkwizycji, w których przypalono stopy do momentu wyjścia kości spod skóry. Wiązano ręce za plecami i podwiązywano na linach pod sufit, tak żeby wybić dwa barki na raz. W ten sposób przekonywano Templariuszy do ”przyznania się” i zmieciono zakon z powierzchni ziemi. I tak i nie. Spora część bractwa wsiadła na statki (mieli sporą flotę) i z całym swoim dobytkiem wiedza/skarby zniknęli… Mówi się, że później bankowość rozwinęła się w Szwajcarii.
Jest też ciekawy wątek o Portugalii: http://www.viewzone.com/templar/templar.html
Wolnomularstwo i dzisiejsza masoneria, to spadkobiercy Templariuszy. Płonąc na stosie, ostatni przywódca zakonu – Jacques de Molay przeklnął króla i papieża, że mają do niego dołączyć w przeciągu roku. Papież i Król umarli po kilku miesiącach…
”Wszystkie ludzkie dusze są nieśmiertelne, ale dusze sprawiedliwych są nieśmiertelne i boskie” – Socrates.
Do dzisiaj w francuskim Gisors gdzie więziono część bractwa, na ścianach wyryte są ręcznie zakodowane wiadomości, które nie zostały odczytane (https://goo.gl/images/vjtQum)
Zaciekawiło? Tu masz więcej:
Dla kontrastu, połowa Ponferrady jest na sprzedaż. Większość nieruchomości opatrzona jest banerem: se vende. Dookoła zamku kwitnie normalne miejskie życie. Jest dużo graffiti, lepszych/gorszych dzielnic. Jest taka sama bylejakość i populizm jak wszędzie. Nie ma już honoru rzuconej rękawicy.
Ponferrada -> Villa Franca del Bierzo (24 km)
- Natka co zrozumiałaś z camino do tej pory?
- że największe rzeczy odbywają się w cierpieniu. Musisz coś poświęcić, żeby coś dostać i to, że Twoje całe życie może zmieścić się w plecaku!
Winnice, winnice, winnice – przerwa na arbuza – winnice, winnice, winnice – i znowu pod górę!
Nic dziwnego, że dają wybór do kolacji w tej samej cenie woda czy wino. Wino jest tu na każdym kroku i od winnic zaczynamy dzisiejszą wędrówkę. Wyjście z Ponferrady jest typowo miejskie i opis sobie daruję, ale winnice ciągnął się przez kilometry. Słyszę brytyjski akcent z daleka, przyjechała ładnym nowym Jeep’em. Robi zdjęcia winoroślom i głośno się śmieje. Na początku każdego rzędu krzewów posadzone są białe róże. Dziwne myślę i już chcę iść dalej, ale ten brytyjski akcent… Zapytałem, uśmiechnęła się, podeszła bliżej i tłumaczy prostą w sumie sprawę. Róża jest dużo bardziej delikatna od krzewów. Jeśli pierwsza ma infekcję i coś się dzieje z nią niedobrego, wtedy wiadomo, że trzeba zadbać o resztę. Jeśli róża jest zdrowa, piękna i kwitnie, wtedy właściciel winnicy śpi spokojnie.
Chciałem dać jej buziaka i posiedzieć z nią tam przynajmniej pół życia (stąd uważam, że Santiago powinno wydarzyć się samo bez ram czasowych), ale gonił mnie kaszlący i kichający Riccardo. Napakowaliśmy go dzisiaj bombą witaminy C i innymi specyfikami, licząc, że nie zarazi pół albergi. A że do albergi jeszcze pół dnia drogi, zmniejszając szanse na przeziębienie, ruszyłem dalej.
Podium dotychczas plasuje się następująco (pod każdym względem atrakcyjności miejsca):
- Toledo
- Hontanas
- Villafranca del Bierzo
Villafranca del Bierzo! Mija się bramę, później zamek, schodzi się pionowo ulicą, skrótem w dół do małego urokliwego ryneczku z tabunem knajpek by dojść do San Nicolas. Nie myśli się o zwiedzaniu, bo myśli się najpierw o prysznicu i jedzeniu. O tej alberdze słyszałem już od roku. Śpi się w starym klasztorze przerobionym na hotelo/alberge. Z przepięknym patio i przeobłędną fasadą (http://www.sannicolaselreal.com/). Cała wioska wygląda znowu jak zatrzymana w czasie. Menu Peregrino niby takie samo jak wszędzie, ale tu jakoś smakuje lepiej. Riccardo odespał choróbsko i w trochę lepszym stanie dołączył do nas na obiad, a raczej winoterapię. Desery fenomen! Naturalny jogurt robiony na miejscu, z gorzką czekoladą, posypany kruchym ciastem.
Brama przebaczenia!
Wierzono kiedyś, że możesz szaleć do woli. Zbierać swój ciężki plecak grzechów. Później doniesiesz go tutaj, otworzą Ci wrota przeznaczenia, gość w sutannie pokropi Cię wodą i wszystko będziesz mieć wyzerowane. Musiałem ją zobaczyć, bo przecież skoro miała taki wygórowany cel, to architektonicznie też powinni zaszaleć.
Poszukaj na zdjęciach Rycerzy i Szyszek, jak znajdziesz to przeczytaj: https://thirdeyepinecones.com/history-symbolism
Villa Franca del Bierzo -> O Cebreiro (31 km w nogach)
Riccardo (kończył być chory) wyszedł dzisiaj o 5 rano.
My z Natką z dobre dwie godziny później.
Zaczęło się grzecznie. W cieniu, drogą. Później przeszło w przełęcze i góry. Góry w słońcu z dużymi kamiennymi i stromymi podejściami. Wcześniej myślałem, że droga do Santiago to “hopsiup”, teraz już tak nie myślę. Fajna jest ciekawość “co za zakrętem”, kiedy idzie się na oparach wody do picia, z myślą, że tam jest płasko lub z górki albo że jest chociaż kran z wodą. Taka przełęcz, że na szczycie patrząc w dół cieszyłem się, że to pierwszy i ostatni raz. Miałem tak serdecznie dosyć, że namówiłem Natalię na leżenie w cieniu 15 minut bez butów i plecaka. Dzwoni Riccardo, że właśnie doszedł i żebyśmy się spieszyli, bo zostały ostatnie miejsca w alberdze państwowej. Okazało się, że była tuż za rogiem i spotkaliśmy się z Don Corleone prawie w recepcji. Uśmiechnięty, zamęczony i w końcu zdrowy!
Wreszcie Galicja i lokalny przysmak – Pulpo/ośmiornica!
Bywało tak, że trochę za głośno rozmawialiśmy z Natalią po polsku. Usłyszał nas. Podszedł, taki typowo polski. Po pięćdziesiątce. Bez uśmiechu, z pretensją do życia na twarzy. Chyba jest tu za karę albo narozrabiał kiedyś i jest z tych pielgrzymów skazanych przez sąd. Koniec końców mamy wszyscy tą typowo narodową polską cechę. I nie, nie jest to zazdrość w tym wypadku, bo ta jest pierwsza, ale goni ją narzekanie. Widok taki, że nie chce się rozmawiać. Chce się siedzieć i patrzeć. Natalia zapytała pana jak mu się podoba, na co bez namysłu padło: “nie podoba mnie się, no jak Bieszczady, nie”.
Poszedłem sobie dalej, żebym nie musiał słuchać.
Cała wioska z kamienia, znowu godziny układania i dopasowywania. Chodzę i nadziwić się nie mogę. Knajpek kilka, jeden kościółek, ze 3 może 4 albergi. To wszystko nieważne. Ważny jest widok z naszej! Przełęcz, przestrzeń i zachód na który się załapaliśmy.
Zjedliśmy, pogadaliśmy, pośmialiśmy się w swoim gronie. Spotkaliśmy starych towarzyszy drogi z cywilizowanych krajów radości. Natka przegrała ze zmęczeniem i zasnęła. Riccardo leżał już w śpiworze, a ja poszedłem popatrzeć na cudną Matkę Naturę – Gaia <3 !
O Cebreiro -> Samos (29 km)
Wita nas morze chmur i słońce, które wschodzi na przywitanie nowego dnia. Dróg do Santiago jest kilka. Kreatywni Hiszpanie stworzyli też parę alternatyw od szlaku głównego, proponując wędrowcom często bardzo interesujące smaczki. Jednym z nich, który Riccardo bardzo chciał zobaczyć, był zakon benedyktynów w Samos. Drogi trzeba trochę nadłożyć w stosunku do “standardu”, ale idzie się w mniejszym tłoku (szliśmy większą część szlaku zupełnie sami).
Rozgrzewkowe chwilę w dół było bardzo zwodnicze, by później znowu całość ruszyła mocno pod górę. Znowu Austria i Alpy, później droga, i do lasu Robinhood’a. Lasu z charakterystycznymi drzewami galicyjskimi (próchnieją od środka). W lesie jest dziwnie. Nocą pewnie bardzo.
Dochodzi się z przewyższenia do doliny. Wszystko widać jak na dłoni, ale przede wszystkim widać potężny, średniowieczny zakon. Samos jest małe, Benedyktyni zaszaleli i zakon jest duży. Miewał się różnie. Były momenty, że w większej części spłonął. Dzisiaj jest w świetnej formie i najlepsze! Można w nim spać. Ma klimatyczną albergę w jednej z piwnic… zagrzybioną w połowie. Zapłaciliśmy donativo (płaci się tyle ile uznaje się za słuszne) i żeby nie wylądować w szpitalu, poszedłem poszukać alternatyw. Natka długo się nie zastanawiając też skapitulowała. Riccardo twardo został (podejrzewam, że spodobał mu się któryś z braci 😉 ). Śpimy z widokiem na klasztor, z dwumetrowymi otwartymi oknami, ze starymi drewnianym, cudownie skrzypiącymi okiennicami. Pięknie jest!
Benedytkyni mają fajniejsze habity od Franciszkanów (czarne). Skupiają się na rozwijaniu wiedzy i składają śluby milczenia (nie wytrzymałbym)!
Jest jedna rzecz, która mnie trapi w obserwowaniu świata. Że ślubują zasadom chrześcijańskim, że mają żyć skromnie i prosto, a wchodzi przeokrutnie gruby basza, szerszy niż wyższy, w czarnym habicie ze złotym iphonem… A gdzie umiar? I dlaczego musi być tak pompatycznie? Żebyś dosadnie odczuwał/a, że obcujesz z siłą wyższą. A to jest przecież przekaz człowieka dla człowieka. Zastanawiałe/aś się kiedyś dlaczego ślubowano absencję czystość? Czy faktycznie żeby nie marnować energii sexualnej? Ponoć sex, to doświadczanie Boga, dlaczego więc tak to piętnowano? Czym była czystość? Czy może po prostu zapobiegano ewentualnym, dziedzicznym podziałom majątku kleru?
Samos -> przez Saria do PortoMartin (39 km)
Wychodzimy chwilę przed 7, dzisiaj w większej grupie. Zaspaliśmy, taaaak nam się spało! Sami w pokoju, tylko z jednym pielgrzymem. Bez chrapania, szeleszczących reklamówek od 4 rano i tych cholernych głośnych zamków od śpiworów. W końcu!
Antuan idzie od 1 kwietnia, dzisiaj jest 20 czerwiec. Wyszedł z domu. Ze swojego domu, z Belgii… Dlaczego? Szuka siebie, sensu, celu. Jest specjalistą w branży IT i nauczycielem matematyki. Ścisły umysł. Wszechświat to matma! Nie kochał tego co robił więc zostawił wszystko i wyszedł. My też wyszliśmy, posłuchać milczących Benedyktynów i po nowe dziś.
Mówi, że nie znalazł, ale samo poszukiwanie go cieszy. To trochę jak z marzeniami, samo dążenie do ich spełnienia, planowanie, myślenie, działanie – bywa czasami fajniejsze, od dnia realizacji. Jego plecak ma 14 kg… nie zrezygnował jeszcze z niczego. Tylko jedną książkę wysłał do domu.
Znowu chmury (dzięęęki!) i znowu lasy Robinhood’a. Zatrzymując się gdzieś po pierwszych kilku godzinach i ściągając plecak, dostajesz takiego przyśpieszenia jakbyś właśnie zszedł/zeszła z bieżni na siłowni. Lata się!
Sielanka, wieś, krowy. Dochodzi się do Sarii, z której jest dokładnie ostatnie 100 km do Santiago. Jest to stówa, którą trzeba zrobić, żeby uznano pielgrzymkę. Nie wiem kto tak powiedział i kto ją uznaje, ale ewidentnie zmieniają się ludzie. Są inni. Setki nowych osób, bladych, wypoczętych, pachnących, często z małym plecakiem lub bez. Napisy markerami, też zmieniają charakter. Zaczynają się lekkie dissy: “Jezus nie zaczynał w Sarii”. Ale są też ludzie, którzy nie mają łatwo i zamiast nóg, niosą ich koła. Są wycieczki szkolne, głośni młodzi ludzie z agresywną muzyką z głośników telefonów. Dziwnie jest i szczerze mówiąc właśnie przestaje mi się ta część podobać.
Dochodzimy do Portomarin, z pięknym jeziorem, żaglówkami, starym mostem na dzień dobry i najgorszym jedzeniem jakie jedliśmy do tej pory. Alberga ogromna, czysta i doszli specjaliści od muzyki z telefonów. Jest ich przynajmniej 100…
Portomarin -> Melide (40,50 km w nogach)
Ruszyliśmy dzisiaj późno, bo chwilę po 6:20. Znowu pod górę, znowu lasem i znowu dużo ludzi. Trochę Morskie Oko w weekend. Riccardo przeżegnał się wychodząc. Dziwne, bo nigdy tego nie robił. Martwię się o niego, jak o mojego padre czasem. Drapią nas gardła, jesteśmy zmęczeni tym chodzeniem, a dla urozmaicenia, znowu ten plecak, te buty. Chyba trochę uzależnia.
Timmo!
Studiuje biologię w Szkocji. Fantastyczny angielski aż miło się słucha. W Niemczech mieszka w małym mieście. W wakacje wszyscy wyjeżdżają, nie ma się do kogo odezwać. Przyjechał więc tu, poodzywać się do obcych. Drugiego dnia swojej wędrówki, miał tak obtarte stopy, że zdecydowany był na powrót do domu. Pięty były tak obtarte, że nie mógł spać na plecach. Kombinował na brzuchu, wyrzucając nogi za krawędź łóżka, tak żeby niczego nie dotykały. Wtedy dostał od gospodarza buty. Wytrzymały pierwsze 150 km. Polubił je tak, że zafundował im reanimację taśma i idzie w nich nadal.
Plan na dzisiaj był 30 km. Stety bądź nie, ale wypadło to w małej wiosce z jednym domem, z rewelacyjnym jedzeniem. Do następnego miejsca, mieliśmy jeszcze dychę. Riccardo trochę strajkował więc jednogłośnie ustaliliśmy godzinę przerwy. Tak poznaliśmy Laurę, która mówi po włosku i pierwszy raz od dwóch tygodniu, ktoś przetłumaczył nam Riccarda pełnymi zdaniami <3
Mimo wszystko uważam, że dużo więcej uroku mają nasze międzynarodowe kalambury, gestykulacja, mimika i tych kilka internacjonalnych słów, które Riccardo zna i tak sprytnie używa, przekazując dokładnie to co chce. Powstają z tego całe historie życia i tony sytuacyjnych żartóweczek, z których śmiejemy się do łez. Bardzo się ciesze, że go spotkaliśmy!
Upały są gargantuiczne (ciekawe słowo, co?) i przejście Santiago lipiec/sierpień jest świetnym pomysłem na odwodnienie. Ostatnie 5 km szliśmy bardzo słabo. Natalia rzucała się na trawę ze zmęczenia, nie ściągając nawet plecaka. Riccardo z Timmo moczyli głowę gdzie mogli. Naprawdę mieliśmy serdecznie dość. Zwłaszcza tego gorąca. Wtedy spotkaliśmy Belga, 72 lata. Idzie trzeci miesiąc. Podobnie jak Antuan, wyruszył ze swojego domu. “Pielgrzym nie marudzi, pielgrzym idzie”! Znasz te momenty kiedy zwykła woda nabiera smaku? To jeden z nich.
Kiedy doszliśmy do kolejnej miejscowości (wszystko zaczyna się mylić, jak sobie nie zapisujesz) do kolejnej miejscowości, gdzie był stary kościół, nowa dofinansowana przez unię alberga i ogólna niechęć do języka angielskiego. Wzięliśmy prysznic, leżymy bez słowa, znowu na tych piętrowych łóżkach z papierową pościelą. Dzwoni żona Riccarda, zamęczony odbiera telefon i mówi: “mi amore Riccardo distructo”! 🙂
Distructo/zdewastowany, ale dumny z siebie, bo dzisiaj pobił swój kolejny rekord (ponad 40 km w nogach). Dumny, bo znajomi w niego nie wierzyli. Mieszka w Perugia. Ma biuro nieruchomości. Spokojne życie eleganckiego, sympatycznego człowieka. Tu dzień w dzień idzie z plecakiem. Sama idea wydawała się jego bliskim tak abstrakcyjna, że zakładali się czy wróci drugiego czy trzeciego dnia. Dzisiaj ma ostatnie 50 km do Santiago. Już to prawie zrobił. Jest zmęczony, ale szalenie z siebie dumny. Miał pójść z żoną, ale zwodziła go co roku. Wtedy zdecydował, że pójdzie sam. W drodze do Santiago nigdy nie jesteś sam!
Melide -> O Pedrouzo (33 km)
Timmo mówi, że jesteśmy w regionie sera, miodu i filozofii – taka właśnie jest Galicja.
Tape’owałem rano Riccarda, oglądałem jego stopy. Wyglądają tak, że na jego miejscu, jeździłbym tylko autobusem. Jutro ostatnie 20 km i hello Santiago! W końcu!
No dobra Igor, a co z Natalią? Zastanawiasz się pewnie czy testy się przydały?
Ludzie są różni i nie wiem czy jeżdżenie na wyjazdy z kimś kogo się nie zna, jest dobrym pomysłem. Wiem, że dawno się tyle nie śmiałem jak z Natalią i Riccardo w czasie naszej wspólnej drogi.
Natalia skwitowała mnie krótko: ”jak Ty byś był synek mój, jak ja by Cie loła”.
Socrates odpowiedziałby pewnie jeszcze krócej: ”Często język wyprzedza myśli” 🙂
O Pedoruzo -> Santiago (20 km)
Spałem całą noc bez przykrycia. Tak było gorąco. Wyszedłem po piątej. Sam, z czołówką po ciemku. Potrzebowałem tych ostatnich kilometrów w samotności. Para leci z oddechu, pobłyskują oczy w ciemnym lesie odbijającego się strumienia światła. Dobrze, że idę z małym czarnym wilkiem. Znowu odprowadza mnie pies.
Byłem na miejscu chwilę przed 9 rano. Miasto jeszcze spało. Zostawiłem plecak w alberdze i “na lekko” poszedłem przywitać się z katedrą. Z tym kulminacyjnym momentem wielu, którzy przychodzą tu od wieków. Każdego dnia do Santiago dociera około 1500 pielgrzymów z całego świata. Rzekomo po Madrycie i Barcelonie, Santiago jest trzecim najdroższym miastem Hiszpanii, z wyśmienitym ciastem z buraków i wyciskanym w markecie sokiem pomarańczowym (3 Euro/litr).
Wyobraź sobie jak było kiedyś. Jak zmęczeni drogą pielgrzymi docierali do katedry. Przepoceni, cuchnący z kilometra. Kiedy wchodziły ich tam setki albo tysiące, jak śmierdziało w tym kościele. Stąd do dzisiaj mamy kadzidła i kwiaty… ha!
W Santiago jest taka tradycja, że na mszy dla pielgrzymów bujają kadzidło.
W praktyce wygląda to tak, że czasami kadzidło jest w ruchu, czasami nie. Zachodziliśmy z Natalią w głowę skąd ten brak konsekwencji, tym bardziej, że kościół wypełniony jest po brzegi. Okazało się, że jak nie wiadomo o co chodzi, to jak zawsze, chodzi o pieniądze. Jeśli na tacę uzbiera się 300 Euro, działają. Żenujące, hm?
Siedzę przed katedrą, patrzę na ludzi. Jest dużo ciepła i tyyyyyle dobra. Mentalnościowo jest cały świat. To tu spotykają się wszystkie drogi. Tutaj przytulają się ludzie bo wspólnie dotarli, inni bo właśnie się żegnają dziękując sobie za drogę. Masa obcych ludzi, którzy stali się sobie bliscy. Jest też ona, blondynka, z krótkimi włosami do ramion. Ta która zarzucała mi, że jej nie pamiętam. Usiadła koło mnie i mija nam już kolejna wspólna godzina podglądając obcych ludzi.
Natalia II.
Na co dzień młoda pani doktor w poznańskim szpitalu, dla mnie dzisiaj projektantka uśmiechów. Podoba mi się jak ubiera swoje myśli w słowa. Miło się patrzy jak pracuje głowa i zaczynam żałować, że los nie pozwolił nam przejść chociaż kilku wspólnych dni na tym camino. Przyszła sama. Dzisiaj znowu jest sama. Ale ta chwila jest wspólna. Posmakowałem jej myśli i zrozumiałem, że od dawna głodowałem. Patrzymy jak ludzie się przytulają, witają, żegnają. Jak są. Fajnie się patrzy na dobro! Chyba będę musiał zachować się jak brat Federico… Natalia daj numer! 😉
Aha! Katedra w Santiago ma 8 różnic pomiędzy lewą, a prawą wieżą. Jak będziesz tam siedzieć, to napisz mi proszę maila czy znalazłe/aś wszystkie!
Najważniejsze co zrozumiałem w czasie Santiago, to to, że cele w życiu są bardzo istotne. Jesteśmy jak łódka wypływająca w morze. Bez określonego kursu (celu) będzie pływała w różnych kierunkach, niekoniecznie docierając gdziekolwiek. To droga w życiu jest celem. Samo życie w sobie jest sensem i celem. To o to chodzi. By po prostu żyć, doświadczać i rozwijać duszę przez drogę. Camino jest metaforą życia. To nie katedra jako cel miała sens, to każdy krok, każdy dzień, każda chwila i napotkany człowiek – to jest sensem. Katedra była tylko motywatorem i dokładnie tak samo jest z życiem.
Podszedł do nas pijany. W butach górskich, z plecakiem. Wyglądał jakby z radości, wypił kilka cydrów za dużo, albo jakby zgubił się tutaj jakiś czas temu, bo pielgrzymował, a teraz stoi na przystanku życia. Różnie jest w życiu. Czasami ci z pozoru przypadkowi ludzie, mają najlepsze puenty życia. Obłędny wzrok, zimnych błękitnych oczu. Czerwony nos klauna i zaleciało trochę złem. Chciałem ominąć tą rozmowę, bo nie wiedziałem jaką wiadomość przyniesie.
Zapytał:
– u know whats important in life?
– what?
– life ! 😉
i poszedł!
Santiago -> Finisterre (ostatnie 90 km)
suma : 600 km w nogach
Samolot powrotny mieliśmy za 4 dni. Szkoda nam było z Natką czasu. Riccardo miał zdewastowane stopy i jeszcze tydzień wolnego. Urlopu nie miał, bo na kartce na drzwiach w swoim biurze nieruchomości napisał:
URLOP od 25 do ? 😉
Wstał o 6, żeby się z nami pożegnać. Nie cierpię pożegnań.
Płakaliśmy wszyscy!
Nasze nogi nie protestowały, a ciekawość jak wyglądał ówczesny koniec świata motywowała do kolejnych kilometrów. Zgodnie z większością opisów, grafików, planów przewiduje się dystans 90 km na 3 dni marszu. Ferarri nie trzeba było namawiać i do oceanu doszliśmy już drugiego dnia (mocna jest Natka!), zostawiając sobie na koniec latarnie w Finisterre (finish/finito/koniec – stąd nazwa miejscowości).
Zapach słonego oceanu, zatoki, łódki, kalmary, trochę klimat wakacji. Niesamowite jak zmieniają się krajobrazy i jak zielona potrafi być Hiszpania.
Urwane zbocza, zatoki, w które wdziera się ocean. Gra facet na kobzie, a na słupku z muszlą i strzałką wartość kilometrów w końcu wynosi 0.
Doszedłem z Natką !
Na koniec świata 🙂
Tak to wtedy wyglądało, przychodzili, kąpali się w oceanie, palili szaty pielgrzymów, zabierali muszle na dowód i wracali po nowe życie. My wsiadamy w samolot, oni szli z powrotem… nie było wygodnych plecaków, butów, pryszniców.
Pod latarnią spotykamy Pawła, który parę razy nas mijał na ”siemanko”, zamiast ”buen camino”. Odwraca się z uśmiechem, że jest, że dotarł i z jednym ważnym pytaniem: ”co ja teraz będę robił”? Natalia też trochę posmutniała, że faktycznie coś nam się właśnie kończy. Różowy marker, latarnia i jedno zdanie : ”don’t cry Santiago eded, smile because it happened”!
Kiedyś Telmo powiedział mi w Portugalii, że nie wybierasz sobie gdzie się rodzisz, ale możesz wybrać sobie gdzie umrzesz. Wiele jest pięknych miejsc na tej planecie. Na Hawajach mówi się trochę inaczej, że wybór rodziców i miejsca urodzenia jest wyborem świadomym i im bardziej ambitna dusza, tym ciężej na początku. Niełatwy jest to wybór. Trzeba było by najpierw przejść całą planetę, wybrać i później dopiero się rodzić.
Obłędem jest żyć w czasach Kolumba i Vasco da Gamy, i siedzieć tam na tych klifach, patrząc w bezkres z myślą: czy coś tam jest?! Później zawierzyć intuicji na tyle szalonej, żeby zapakować się na drewnianą łajbę z bandą oprychów i ruszyć odkrywać nowy świat !!!
CONCLUSION
Jest potężna różnica pomiędzy ”wiesz”, a ”rozumiesz”. To że nie cel, a droga jest w życiu najważniejsza zrozumiałem dopiero teraz. A jestem już po trzydziestce. Wcześniej wiedziałem i tylko myślałem, że rozumiem.
Jak tego nie przejdziesz, to nie zrozumiesz tego co napisałem. To tak jakbyś miał zrozumieć skok spadochronowy, nie wyskakując z samolotu.
Idź!
Bo droga wydarzy Ci się w duszy i zostanie w Tobie na zawsze, na wielokrotność wcieleń!
Każde camino jest inne.
Nieważne czy zaczniesz z progu swojego domu jak wspomniani wyżej bohaterowie, bądź ludzie w średniowiecznej Europie. Czy może przylecisz samolotem do miejscowości zaraz przed Santiago.
Nieważne!
Bo każdy krok jest Twój!
Jesteś tylko Ty i Bóg!
Idź!
Za wojowników światła!
Capella!
ROTAS
OPERA
TENET
AREPO
SATOR
!!!
PRZYDA SIĘ:
- nieważne jak lekki będziesz mieć plecak, bo i tak będzie za ciężki ! ponoć optymalnie jest 7 kg, plus woda – ja miałem (mocno oszczędzając) 10 kg, tj. 4 tshirty / 4 pary majtek, skarpetek / kurtka puchowa / 2 pary krótkich spodni / śpiwór / peleryna / kosmetyczka / ładowarki,baterie, pierdoły
- skarpetki lepiej grubsze i dłuższe niż krótsze i cieńsze (mniejsze obtarcia + mniej wpada kamieni)
- camino pieszo! na rowerze się nie liczy
- worek lawendy do śpiwora odstrasza robactwo w nocy
- wode nalewa się z kranów wszędzie
- buty sportowe lekkie do kostki, lepsze niż ciężkie górskie wyższe
- tape’ing – warto ogarnąć podstawy i maść przeciwbólowa
- są aplikacje Santiago, które planują przejście, nie wiem jak się nazywają, ale są
- wypracowaliśmy kilka technik noszenia plecaka. Można podpierać z tyłu rękami. Można wepchać nadgarstki pod pas piersiowy lub całe dłonie po łokcie w ramiona. Można spinać pas biodrowy mocno, wyżej lub niżej. I absolutnie niezastąpiony jest piersiowy, wtedy odpoczywają ramiona.
- po Santiago wiem jedno, nigdzie nie idę, ale mogę podjechać! 🙂
KOSZTY
- hostel Madryd 15 Euro
- pociąg Madryd – Toledo 10 Euro
- Toledo zwiedzanie całość 20 Euro w tym kilka obiektów
- Miecze około 200 Euro (ciężko wziąc do samolotu … :P)
- pociąg Madryd Burgos 35 Euro. Przyjemne pociągi, jeżdżą średnio 150km/h
- albergi od 5 do 12 Euro
- Menu Peregrino 8 – 12 Euro
- butelka wody 1 Euro
- piwo z sokiem cytrynowym 3 Euro
- jaja z Riccardo i Natką – bezcenne !
post scriptum
Zaraz po powrocie do Wrocławia, poznałem Anię – młodą panią architekt
(nie pytaj, sam momentami nie wiem jak to się dzieje)
https://www.instagram.com/my_ugly_beauties/
Wróciła z Santiago z tydzień/dwa wcześniej. Poszliśmy się przejść, pogadać, wymienić santiagowymi spostrzeżeniami (obłędne nogi <3 lepsze niż miecze w Toledo!). Kiedy przestało się robić obco, a zaczęło szczerzej i milej, zapytałem ją o intencję. Dlaczego poszłaś Anno? Nie zgadniesz 🙂 jak wszyscy! Po miłość/męża. Takie właśnie jest Santiago.
”Czy się ożenisz czy nie, będziesz żałował swego wyboru”. – Socrates!
No nic, będę musiał iść raz jeszcze!
Tym razem sam.
Prosząc, a nie dziękując! 😉
Santiago de Compostela, Igor Bucki