plaża, tuby i bikini <3
Plaża, tuby i bikini hahaha taki był zamysł ! Do tej pory windsurfing był moją formą spędzania czasu na wodzie, o kajcie koledzy mówili ”pedaliada”, a jako że słaba jednostka słucha się otoczenia, szukałem alternatywy. O surfingu mówiło się zawsze dużo i wszędzie. Kiedyś pomieszkiwałem chwilę w Oxfordzie i tam poznałem Max’a, który opowiadał mi o francuskicha falach. Nie mogłem uwierzyć, że surfing działa we Francji, przecież to tylko amerykańskie filmy, śliczne blondynki i Hawaje! Miałem wtedy z 16 lat i myślałem, że jak mam jasne loki, surfingowy plakat w pokoju, to jestem już przynajmniej Kelly Slater. Z Max’em nie słyszałem się dobre 10 lat, ale surfing nadal obijał mi się o uszy i oczy. Kiedyś ktoś mądry powiedział mi, że jak się czegoś nie doświadczyło, to wypowiadanie się na ten temat jest zbiorem naszych wyobrażeń i oczekiwań o czymś, o czym nie mamy kompletnie pojęcia i mówiąc krótko mało ma to wspólnego z faktycznym stanem rzeczy.
Odświeżyłem więc stary kontakt, Max oczywiście polecał Francję, ale szukałem czegoś dla mnie ”nowego”. Zachodni cypel Europy, mała wioska rybacka w małym państwie, które produkowało kiedyś żeglarzy z ogromnymi jajami, wydawał się strzałem w dziesiątkę. Poczytałem trochę o Peniche, znalazłem szkółkę surfingową (co trudne nie jest, bo co 5 metrów jest jakaś) i zacząłem polować na bilet, bo ten w całej zabawie jest największym wyzwaniem, jeśli ktoś lubi swoich Królów Polskich.
4 kółka, Berlin, prawie 4 godziny w powietrzu i siemanko Lizbona! Pierwsze wrażenie (często mylne) szaro, brudno i po twarzach zainteresowanych widzę, że średnio bezpiecznie. Metro, autobus, 3 godziny później same hangary, ewidentnie przemysłowa dzielnica rybacko/surfingowej wioski i w końcu uśmiechnięty Jao. ”Aloha my friend” J ! – słyszę i po oczach widzę, że nie ma szans, że się ”nie spodoba”. W Jeepa i przed siebie. To jest to, to jest tamto, tu dobre jedzenie, tu fajne fale, a tu śpicie. Do wyboru macie dwa pokoje, w tym jeden z widokiem na zatokę i zachody słońca, drugi ”klatka”. Ale na szczęście nie azjatycka, bo z oknem! Maciek czai się na pokój z balkonem, żeby było uczciwie papier/nożyczki albo orzeł/reszka zawsze wyjaśniają sprawę. Jeden rzut i wiem, że zasypiam z takim widokiem 🙂
Dlaczego Peniche? Na surfing ogromny wpływ ma pogoda, w sumie jak na każdy fajny sport. Przede wszystkim fazy księżyca, przypływy, odpływy, kierunek prądów i wiatr, który czasami wiejąc od brzegu pozwala fali żyć trochę dłużej. To wszystko rzutuje na całość zmiennych danego dnia i odpowiednie do nich przystosowanie się. Czyli zakładając, że jesteś w kraju gdzie jest jedna długa linia brzegowa i akurat dzisiaj warunki są takie, a nie inne – może okazać się, że nie posurfujesz tak długo jak Matka Natura nie zmieni swojego podejścia. Peniche przeczy geograficznym położeniem standardowej lini brzegowej i od strony północnej, wschodniej i południowej rozpieszczane jest przez Atlantyk. Fajnie? Mało powiedziane 😉 Innymi słowy szanse, że codziennie weźmiesz deskę i coś złapiesz, są bardzo duże. Pytanie tylko czy w tej zatoce pod domem, czy w tej obok. Ta mała wioska jest w pewnym sensie fabryką fal. Sety są regularne i na moje oko czasami wyglądają jakby programował je komputer. Różnią się w zależności od zatoki.
Obudziłem się wcześnie, chwilę po wschodzie słońca, otwieram balkon i czuję zapach oceanu. Wszystko w soli, stopy przyklejają się do portugalskich charakterstycznych azulejos. Świeża bagietka, pomidory, siedzimy na balkonie i pierwsze oddechy Portugalią za nami. Podjeżdża Jeep z wczoraj, a w nim dynamit optymizmu z kieszeniami wypchanymi uśmiechami. Gość na oko ma 50 lat i w moim rankingu radości na pewno ma podium. Wiecznie zadowolony, uśmiechnięty Jao, nawet nas nie pośpiesza. ”Relax my friend”! Szkółka jest kawałek dalej, po drodze kilka sklepów surfingowych, plaż, kawiarenek. ”Pierwszy dzień rozgrzewkowo pokaże Wam drogę z samochodu, później będziecie chodzić plażą. Odległość jest tak śmieszna, że w sumie szkoda fatygować Wranglera”. Chatka na plaży, drewniany pomost (różnica w przyboju jest ogromna odpływ vs przypływ), miejsce do poleżenia, kawałek kuchni, trochę desek, pianek i same uśmiechnięte twarze.
Surfing nierozłącznie kojarzy mi się z rekinami. W Australii jest przynajmniej jeden atak dziennie, ale o tym się w mediach nie mówi. Pamiętam jak siedziliśmy kiedyś z Lyn gdzieś pod Melbourne, na Great Ocean Road i przy samym brzegu latał samolot. ”Pikował” w dół do wody, później pilot zaciągał drążek na siebie i z powrotem do góry. Cały obrazek trwał chwilę. Pytam Lyn o co chodzi? Ona na to, że w ten sposób odstrasza rekiny.
Normalna sprawa, że jak tylko Jao przedstawił nas Telmo (instruktor) pierwsze pytanie jakie padło przed wejściem do wody, to ”ej Telmo jak jest z tymi rekinami tutaj?”. Nie ma takiej możliwości, nic się nie dzieje i nic się nie działo przez ostatnich X lat. Jesteście w pełni bezpieczni”. Do tego woda jest teraz zbyt zimna (maj). Wzięliśmy z Maćkiem nasze pianki i jak na 5/3 to faktycznie woda w oceanie była rześka, nie aż tak rześka jak Mietków w październiku, ale na tyle że takie dwie chude ubierały dwie pianki przed wejściem do wody. Wybraliśmy sprzęt, kto miał swoją piankę ten pływał w niesikanej, deski pokroju kajaków – raczej mało wspólnego z tymi z plakatu, za to z energią w grupie taką, że Telmo zamiast naszym motywatorem, musiał nas dohamowywać. Zczynamy od rozgrzewki i zaprzyjaźniania się z deską na sucho. ”Wszystko zależy od świadomości Waszego ciała, od tego ile jest w Was sportu i aktywności. Jedni złapią odrazu, inni poświęcą na to kilka dni. Nie ma sztywnej zasady” – słyszymy.
Kładziemy deski na piachu w rzędzie, siebie na nich. Przed nami Telmo na swojej. Ruch jest prosty, wymaga wprawy i lekkiej koordynacji. Ćwiczony musi stać się pamięcią mięśniową i zajmować mniej niż pół sekundy. Leżysz na brzuchu, ręce zginasz w łokciach możliwie blisko ciała i osi deski, kładziesz płaską dłoń na pokładzie, wypychasz górę, podciągasz nogi i w zależności czy jesteś prawo czy lewo nożny, to ta ląduje z przodu. Uginasz kolana, obniżasz pozycję (środek ciężkości), łapiesz równowagę i lecisz hm J. Można zrobić odrazu dynamicznie, można wchodzić krok po kroku (wersja dla tych mniej sprawnych) ale bardziej kłopotliwa, bo trwa za długo – traci się prędkość, falę i finalnie równowagę. Jak ktoś będzie Ci pokazywał, że deskę łapie się za burty przy wstawaniu, a nie ręką na płasko na pokładzie, to zmień instruktora bo na 100% warszawiak i idź lepiej do lokalesów.
Nie ma tub, blondynek i bikini. Jesteśmy wszyscy pozapinani pod samą szyję w neopren i w sumie bez sikania w piane jest już ciepło. Z dziewczyn podoba mi się tylko jedna, a zamiast sławnych penichowskich ”supertubos”, mamy spienioną wodę po kolana. Jeszcze przed przybojem, wszystko to co się rozwaliło, jest białe, płaskie i nawet nie wygląda jak fala. Telmo mówi, że to dzisiejszy plac zabaw. Po wave na windzie na Rodos patrzymy na siebie z Maćkiem trochę z niedowierzaniem, że tak wygląda surfing. Kładziesz się, pedałujesz, wstajesz, uginasz nogi, lecisz na wprost. Tyle z teorii. Na plaży przerobiliśmy to dziesiąt razy.
To co Maciejka, piąteczka? Piąteczka! Wchodzimy. Woda taka zimna, że Johny bawi się w chowanego. 50 kroków później woda mniej więcej do pasa, obracam deskę, kładę się na nią brzuchem, lewa/prawa, lewa/prawa, doganiam wodę i wstaję. Tak chyba najprościej definiuje się radość! Wchodząc do wody nie zdawałem sobie sprawy, że generuje to taki fun! Maciek obok doświadcza tego samego. Przepłynąłem z 20 metrów, stateczniki szorują o dno. Pierwsza piątka od Telma 🙂 Jest dobrze! Na tym etapie wydaje się całość nawet banalnie prosta. Grupa radzi sobie świetnie, wszyscy uśmiechy od ucha do ucha. Popołudnie zleciało ekspresowo. Zgłodnieliśmy fest i bankowo nikt nie ma siły na poszukiwanie marketu, zakupy i gotowanie. Telmo polecił nam port w starym mieście i jedną z kilkunastu tutejszych knajpek. Powiedział, że maxymalnie 10 euro na głowę i oszalejemy. Jak lubisz coś więcej niż schabowe, kapuste i pierogi, to podobnie jak w pozostałych regionach Europy, solidnie porozpieszczasz podniebienie. Uwielbiam kalmary, krewetki i ośmironice. Telmo miał racje, byliśmy tam codziennie 😉 !
Znowu słońce, t-shirt, balkon, klejąca się od soli podłoga, bose stopy. Triceps nie działa. Zakwasy wszyscy mamy straaaaszne i całe ciało czuje radochę surfowania. Barki, triceps i dwójki (tył uda) – strajk ! Dzień za dniem. Leci!
Kolejna rozgrzewka, każdy staw musi się ruszyć i rozgrzać, bo tzw. washing machine potrafi podbić oko. Woda jaka jest, każdy widzi i nie ma co mędrkować, tak mi się wydawało. No nie do końca. Usiedliśmy z Telmo na plaży, pokazał nam gdzie robi się spieniony trójkąt i na jego szczycie mamy być żeby złapać falę, gdzie jest wyciągający prąd w ocean i jak go wykorzystać, ale nie zrobić sobie krzywdy. Jak liczyć sety i kiedy wyjść. Innymi słowy jak czytać ocean (bo na tym polega cała trudność surfingu) i go po prostu zrozumieć. Tutaj bardzo fajnie jest to wszystko wytłumaczone:
https://www.facebook.com/Actor.JoeBalaji/posts/955906897777273?pnref=story
a to jest przykładowy ”washing machine”:
Łapiemy już całkiem solidne fale, wyjście przez przybój przestało być problemem. Albo nurkujemy z dziobem deski, albo obrót na plecy. Dwie rzeczy mnie jednak zabijają. Pierwsza kiedy nie mogę na czas wyrobić się w secie fal na szczyt ”trójkąta” i zamiast dopiero budującą się falę widzę przed sobą załamującą się na mnie masę wody. Wtedy zaczynam rozumieć potęgę oceanu. Straaaasznie nie lubie tzw. washing machine! Druga to kiedy jestem dobrze na trójkącie i mieliśmy taką sytuację z Maćkiem w tym samym momencie na tej samej fali. Fala ładnie nam się układa, rozpędzamy, timing jest koncertowy, wstajemy. Maciek pływa na prawą, ja na lewą nogę więc każdy ze szczytu skręca w swoją stronę i nie ma kursów kolizyjnych, ale nie o tym, bo o fali. Fala buduje się nagle i tak stromo, że będąc na jej szczycie po prostu spada się w dół jak z pionowej ściany, która pod nogami cały czas rośnie. Wtedy wkurzam się podwójnie, raz na sam upadek, dwa że szykuje się jeszcze solidniejsze ”washing machine”. Podtapia! Standard, trzeba się z tym liczyć i srogo można się wystraszyć. Ciężko się orientuje pod wodą bo funduje rotacje w każdej płaszczyźnie. Niestety nie ma gruntu. Myślałem, że się przekonam do smaku Atlantyku, ale po dwóch tygodniach miałem super przepłukane zatoki i kilka litrów solanki wypitych. Przy samym starcie z fali pomaga rozłożęnie masy ciała na desce. Można pokombinować z ugiecięm kolan (pięty w pośladki) wtedy deska przyśpiesza na rozpędzie i prostowanie nóg (efekt odwrotny). To wszyskto jest logiczne i progress idzie całkiem szybko. Lekko pod górę jest ze zrozmumieniem jak ocean działa i w którym miejscu w danej sytuacji powinniśmy być.
Całkiem sprawnie nam to z Maćkiem szło, deski zmieniliśmy sobie z kajaków na krótsze więc wziął nas Telmo i kilku innych zawodników z grupy daleko za przybój na największe fale tego dnia. Wytłumaczył nam, że zasada pozostaje taka sama, trzeba dobrze policzyć set i zaczynamy. Jest nas naście osób, w tym spora przewaga lokalesów. Siedzimy na deskach, czekamy na fale. Film! Trochę cykor bo wiemy, że tu już ”washing machine” obija żebra i żarty zostały trochę bliżej brzegu. Idzie pierwszy set, próbujemy. Paraolimipiada fest 🙂 Pomiędzy nami latają tubylcy, z bliska wygląda to przeextra. Wtedy też dociera, że nurkuje się nie tylko przed załamującą się nad głową falą ale przed wkurzonym i wykrzykującym coś portugalczykiem też. Zaraz po pierwszym secie i naszych próbach złapania czegoś większego, zrozumieliśmy szybko, że nie tylko ”washing machine” potrafi uszkodzić, ale wkurzony lokalny ”fruwa marynara” ma w sobie sporo chęci do ręcznego tłumaczenia swoich racji. Jako że z Maćkiem ze szkła nie jesteśmy i w regionie dolnośląskim normalna sprawą jest podnieść garde, jak ktoś podnosi pięści, wdaliśmy się z chłopakami w chyba niepotrzebną pyskówkę. Na szczęście Telmo mocno stanął w naszej obronie. Racja jest zawsze gdzieś po środku ale nie dziwię się chłopakom. Mają surfingowy raj pod nosem, a tu matoły turyści jak my przyjeżdżamy i zabieramy fale, których i tak przejechać nie potrafimy. To tak jakby na najlepszej ścianie gdzieś w Alpach spadł metr puchu i spiesząc się rano na pierwsze ślady, zobaczyłbym grupę uczących się jeździć płógiem na najlepszych liniach. Agresja w surfingu jest ponoć częścią gry i absolutnie naturalną sprawą na większości spotów na planecie. Nieważne gdzie będziesz, zawsze jesteś obcy i chłopaki niekoniecznie chcą dzielić się swoimi falami. Jao sprytnie rozwiązał ten problem i po prostu kupił część plaży, na której byliśmy więc zgodnie z formalnościami mięliśmy pełne prawo do partaczenia tego co udało nam się złapać. Frajda jak już się uda – NIE DO OPISANIA !!!
Podoba nam się coraz bardziej, pasuje też filozofia szczęścliwych ludzi zakochanych w Matce Naturze i ta prostota życia. Plaża, fale, później coś do brzucha i wieczorny chill z dobrą energią. Bez stresu, bez szarej codzienności. Nawet gdy staje się to rutyną to chyba łatwiej to przeboleć niż biurko, szare bloki i smutnych ludzi. W markecie dla dwóch osób średnio zostawiamy 5 euro i mamy w tym dwie kolacje i dwa śniadania. Fajne śniadania, a nie bułeczki maślane z paczki z dżemem. W knajpach do 10 Euro jest rozpusta! Masa bezdomnych psów, płakać się chce. Karmię wszystkie. Chodzę najchętniej boso albo japonki, shorty i aloha. Prostota życia.
- Telmo mógłbym tak żyć!
- To nie wyjeżdżaj, a jak musisz to jedź i wróć. Dam Ci swojego busa, pomieszkasz trochę z nami.
- Ile czasu żebym wsiadł na shorta?
- 1,5 miesiąca i latasz Igor!
Myśl zaczęła kiełkować!
Każdy zajawkowy sport wyzwala tony dobrej energii. Tzw. happy people! Nie wiem skąd ta prawidłowość ale za granicą zawsze ma więcej luzu i ogólnie pojętej dobroci. W Polsce szybko robi się ”stylem/modą/lansem” i mało ma wspólnego z radością, a więcej z przegrywaną walką z własnym ego przez niektórych samozwańczyń królów różnych dyscyplin.
Wieje strasznie! Nie idziemy. Dla nas z Maćkiem mały sztorm i bez żagla to tam niebezpiecznie jest. Za to wchodzi Telmo, a z nim Kajo. Chłopaki radzą straaaasznie. Siedzimy, oglądamy przez lornetki. Szczęki przy piasku. Wow! Miło się patrzy na swobodę! Ha! Poznałem portugalskiego Kelly Slater’a 🙂
Sam temat surfingu jest bardzo interesujący i naprawdę obszerny. Jako filozofia życia, jako sport. Pięknie tłumaczy to Gero właściciel Fatum http://www.fatumsurfboards.com/home/, który z Niemiec podążając za swoimi marzeniami wylądował w Portugalii i żyje tak jak chce, a nie jak musi. Fabryka jego desek jest kawałek od centrum Peniche. Na longboardzie jest trochę niewygodnie, bo sporo kostki po drodze więc źle się jedzie, ale wypożyczalni rowerów jest sporo. Miałem trochę oporów, Telmo powiedział że gość jest super sympatyczny i jak się go dobrze zagada i ma czas to odkrywa sporo tajemnic. Szczerze? Nawet nie zdawałem sobie sprawy, że jest tyle rodzajów styropianu, że najelpszy sprowadza się z Afryki, że kszatłtów desek jest tak naprawdę nieskończona ilość. Idź do Gero, warto tego posłuchać, bo ja, nawet jak najbardziej będę się starał, to nie oddam klimatu wiedzy i pasji w oczach niemieckiego surfera. Puenta jest taka, że jak się chce deskę pod siebie, to trzeba sporo wiedzieć o surfingu i swoim stylu pływania, a to wymaga lat spędzonych w wodzie.
Peniche warto też odwiedzić ze względu na cypel – zachodni koniec europy i urywający się ląd, który spotyka się codziennie z wodą. Zastanawiałem się siedząc tam z Maćkiem czy bym skoczył? Kawał skały – wysoko! Czy wypłynąłbym z Vasco w bezkres widząc tylko horytzont? Z 5 lat temu, pewnie! Na końcu jest latarnia, knajpka z mega widokiem w nieskończoność i bezdomne, wychudzone psy. Tego ostatniego nie moge przeboleć.
Jaki jest surfing? Na pewno inny kiedy urodzisz się z deską, a rodzice wepchają Cię na styropian od małego. Na pewno jest łatwiej, bo później zaprzyjaźniasz się ze wspomnianą wcześniej swobodą i robisz na falach to co Telmo i Kajo. Na pewno wspomaga produkcję endorfin, dla kontrastu może podobić oko albo skrócić nogę lub rękę. Miesiąc po naszym powrocie do domu Jao wrzucił na fejsa to zdjęcie z zatoki, w której ujeżdżaliśmy fale codziennie …
Na moim etapie powiedziałbym, że surfing jest jak sex z wypudrowaną gwiazdą z półmetrowymi tipsami, której IQ zbliżone jest do orangutana. Po dłuższej abstynencji korci strasznie, po chwili namysłu trąci zoofilią.
Z surfingiem trzeba się dużo narobić, a dostaje się mało w zamian. Spędza się godziny w wodzie, żeby złapać falę z którą mamy styczność przez sekundy! Ale z drugiej strony : ”life is about moments”! Skok ze spadochronem trwa 60 sekund, a pamięta się go całe życie. Surfing (przynajmniej u mnie) nie generuje takich mocnych bodźców, stąd siedzenie na desce i czekanie na washing machine nie przekonało mnie w 100%. Możesz naciągnąć intepretację, że jest to przeżycie duchowe, kontakt z Matką Naturą, tylko Ty deska i ocean. Zgadza się! Ale! do całości wystarczy dołożyć kite i stosunek czekania do pływania zmienia się diametralnie! – o tym z Brazylii 🙂
Supertubos! Peniche jest znane na cały świat właśnie przez ten wyjątkowy typ fali. Ta super plaża jest niedaleko od centrum. Na żywo wygląda niesamowicie. Przy samym brzegu załamują się tony wody, układają w piękną tubę, a ze środka wystaje tylko dziub deski (przyjdzie ten dzień!). Rip Curl wykorzystuje to na jeden z etapów swojego World Tour’u i wtedy do Peniche przyjeżdża Telma brat bliźniak – Kelly Slater.
Peniche, a raczej daaaleki rzut beretem od Peniche, jest jeszcze jedno niesamowite miejsce, które warto zobaczyć na własne oczy (mi się niestety nie udało), bo wygląda tak (nawet nie wiem co napisac!) :
Pierwszy raz kiedy byłem w Lizbonie, powiedziano mi, że to małe San Francisco i warto ją zobaczyć. Jak będziesz planował sobie pobyt w Peniche, to grzechem jest nie pooddychać Lizboną. Jest kilka standardowych miejsc, które są stałym punktem turystycznym: europejski Golden Gate, winda zaprojektowana przez Gustave Eiffel, klaszotr Hieronimitów (cała masa akcentów wolnomularskich!), Wieża Bellem, uliczki, tramwaje i oczywiście najważniejsze! ciasteczka ”de belem” w najstarszej ciastkarni (http://www.pasteisdebelem.pt). Nie będę opisywał tych miejsc, bo przecież każdy z nas na swój indywidualny sposób spotyka się z historią ale jedna rzecz, na którą chciałbym Ci zwrócić uwagę jak już tam będziesz stał/a, to pomyśl jak ogromne jaja trzeba mieć żeby wsiąść na łódkę z bandą oprychów ze świadomościa, że tu gdzie jesteś kończy się ziemia, a przed Tobą BYĆ MOŻE jest nowy świat. Jaką ogromną potrzebę podróżowania, a przede wszystkim odkrywania mieli ci ludzie z Vasco da Gama na czele. Taki mały kraj na końcu Europy, a takie wirachy! Dzisiaj cieszą się, że łapią falę, w poprzednich wcieleniach odkrywali nowe lądy. Czasy odkrywców, Króla Henryka Żeglarza – MAX !
Za każdym razem kiedy jestem przelotem przez Lizbonę, spotykam się z Telmem i Kajo, i za każdym razem widzę tą dumę w ich oczach.
Do tego ten luz i surfingowe dobro. Mówi się, że mało jest dobrych ludzi, mam to szczęście, że często ich spotykam. Telmo i Kajo są tacy jacy powinniśmy być dla siebie wszyscy 🙂
Cudowne jest życie przy oceanie!
Aloha 🙂 !
PRZYDATNE:
- opłaca się wynająć grupą cały dom i podzielić się łóżkami
- można spać też z powodzeniem w aucie ale ! dojazd przebija kilkakrotnie wartość przelotu, baza kempingowa jest słabo rozwinięta przy samej plaży więc z brunem chodzi się po krzakach, a prysznice w Atlantyku
- deski nie ma sensu brać, na miejscu można kupić w cenie przelotu każdy rodzaj sprzętu
- napisz do mnie, dam Ci namiar na Telma szkółkę i hostel
- Surf Embassy Peniche – www.surfembassy.com
Peniche, Portugal – Igor Bucki