Wyłącza swiatła, czeka na sygnał auta przed nim. Jest. Kierunek błysnął, ruszamy. Kilka pierwszych metrów jedziemy po ciemku. Ruchy są automatyczne i ewidentnie lata temu weszły na dobre w krew. Rytmicznie dodawany gaz sprawia, że mocno się uśmiecham, blow off syczy, turbo pompuje, są fryty z wydechu w aucie uciekającym. Pierwsze trzy biegi, na pewno mamy dobrze ponad 120 km/h. Kończy się odcinek prostej, Naoki agresywnie wrzuca swoją Silvię w mój pierwszy japoński poślizg. Zaczyna się noc mojego życia w górach pod Osaką.
Drifting w Japonii nie zaczął się dla mnie wcale tak kolorowo. Na samo dzień dobry pocałowałem kłódkę na zamkniętym torze SCL w miejscowości Shirooi, na wyspie Hokkaido. Polskim zwyczajem przeskoczyłem bramę i szlaban, bo z ciekawością czasami po prostu nie potrafię wygrać. Zobaczyłem charakterystyczne sekwencje zakrętów i zimujące estrzynastki, czternastki i skylajny. Wrośnięte w trawę do połowy koła. Każdy z kubłami, hydraulicznym ręcznym, negatywem, noszący ślady jazdy w parach i tych charakterystycznych japońskich pociągach. Każdy w pełnej gotowości do ślizgania, zimowo porzucony wyczekiwał wiosny.
Dotknąłem wszystkie klamki, wszystkie klapy bagażnika. Niestety, każdy zamknięty. Może i dobrze, bo pewnie bym ze sobą nie wygrał, a w kraju gdzie kradzież kończy się wykluczeniem społecznym, różnie mogłoby być. Torów tego typu w Japonii jest cała masa, na wyspie Hokkaido jest ich stosunkowo mniej ale na pewno w tym 200 milionowym kraju jest ich naście razy więcej niż w Polsce, w której ostatnimi czasy obiekty tego typu zostają zamykane przez ”przedsiębiorczych” włodarzy miast.
Prawie północ, chodzę po lotnisku w Osace i czekam na mój japoński kontakt. Widzę trampki, luźne spodnie, brudne ręce od oleju, bluza z kapturem i słyszę w końcu australijski akcent. Shan’a poznałem jakiś czas temu. Zachodni uścisk dłoni zamiast lokalnego ukłonu i wsiadamy do jego nissana. Obieramy kierunek oddalonych o około 100 km lokalnych gór. Miejsca mamy zdecydowanie deficytową ilość więc torby musimy zostawić u niego w porcie. Wszędzie ograniczenia do 50 km/h, nisko lecący woźnica przekracza je zdecydowanie przynajmniej o lekką stówkę więc pytam jak z tym jest, odpowiada krótko i z uśmiechem, że są to ograniczenia „symboliczne”. Po 20 minutach szybkiego tempa, zjeżdżamy z wielopasmowej drogi w stronę portu. Hangary, dźwigi, Tokyo Drift 😉 Środek nocy, prócz nas nie ma nikogo. Shane otwiera bramę do swojego królestwa, wjeżdżamy – wszędzie nissany, w różnych postaciach. Całe, ćwiartki, jedne stoją na kołach, inne leżą na boku, kolejne w piramidach jeden na drugim. Wyrzucam torbę, chwilę się rozglądam, coś na pewno bym wybrał. Podjęcie decyzji przerywa mi wspomniany wcześniej australijski akcent, ”dawaj Ajgor, bo tam już wszystko trwa”. Powrót na trzypasmową drogę, znowu piędziesiątki stają się ”symboliczne”, latarnie oszalały i po każdym zakręcie przyśpieszają. Gra jakaś lokalna stacja z międzynarodową muzyką. Jako, że Japonią jestem oczarowany i wiem, że mógłbym zdecydowanie tutaj trochę pomieszkać, pytam Shane’a jak ułożyło się jego życie, że wylądował w kraju wulkanów, boków i kwitnącej wiśni.
Było to około 12 lat temu, kiedy w Australii zabierał tacie Toyotę AE86 i ślizgał się nią po okolicznych zakrętach, później obejrzał parę filmów z kraju, gdzie było to oficjalnie dyscypliną motosportu i nazwane było przez lokalesów ”dorifto”. Spieniężył Toyotę, kupił bilet na samolot i wylądował w Tokyo. Na torze w Ebisu odebrał swoje pierwsze szlify od bardziej doświadczonych kolegów. Prócz niego było zdecydowanie więcej ”białych twarzy” i każdy do tej driftingowej mieszanki dorzucał swoje dziesięć groszy. Szybko doszedł do wniosku, że każdy jeździ swoje i w sumie wszyscy jeżdżą inaczej więc całościowo nikt nie jeździ nic, a towarzystwo jest zdecydowanie za bardzo międzynarodowe, a nie taki był jego zamysł rozwijania techniki kręcenia kierownicą i kopania w sprzęgło. Szukał czegoś bardzej lokalnego, czegoś mniej dostępnego dla turystów, gdzie technika jazdy jest wyrazista, agresywna i jedyna w swoim rodzaju. Tak trafił do Osaki. Pierwsze wyjazdy na tor, zrozumiał jak mało jeszcze potrafi. ”Możesz mieć 200 koni więcej, a i tak przeciętny lokalny zawodnik wciągnie cię nosem. Oni mają tu temat driftu opanowany do perfekcji. Linia przejazdu, dobór odpowiedniego rozmiaru opony, geometria, itd. Małe szczegóły tworzące całość. W Ameryce czy Europie zrobiliście z driftu show, ogromne budżety, sakramencko mocne samochody produkujące tony dymu. Tutaj auta niektórzy odpalają śrubokrętem ale każdy z tych kierowców przepcha cie drzwiami i przyklei się do ciebie jak nigdzie indziej”.
Patrzę za okno, myślę co on opowiada, drifting to drifting i w Polsce przecież ma się prawdopodobnie najlepiej w całej Europie. Znowu te przelatujące za oknem latarnie, ciepłe swiatło i chwila dla wyobraźni. Dzwoni telefon, odbiera, a ja szeroko ze zdziwienia otwieram oczy. Gada po japońsku! Jechaliśmy dobre 50 minut, zjeżdżamy na boczną drogę, która po chwili zaczyna piąć się w górę. Kilka telefonów w między czasie, wszystkie po japońsku. Wchodzimy do sklepu na stacji benzynowej, mała cicha wioska. Szukamy czegoś pomiędzy kolacją, a śniadaniem. Wszyscy już śpią, ciemno, cicho i tak dziwnie bezpiecznie. Jest lekko po drugiej. Nie ma ani jednego driftowozu, same białe mydelniczki ze sztucznie podwyższonym dachem. Coś jak nasze Tico, rozciągnięte na długość i wysokość z obciętą maską z przodu (zaskakujące, że z takimi strefami zgniotu ktoś w ogóle dopuszcza to do ruchu). Koszty ubezpieczenia samochodu w kraju, gdzie ściąga się buty po wejściu do pomieszczeń, często są zdecydowanie za wysokie. Mieszanka busa z Tico łapie się gabarytowo na ogromne zniżki, do tego silniczki o pojemnosci lekko ponad pół litra umożliwiają relatywnie tanie ubezpieczenie samochodu. Stąd chyba nie muszę pisać, jak bardzo popularne są tego typu wehikuły i że mają je praktycznie wszyscy i są wszędzie. Prowadzenie meblościannki? Czysty fun! Opuszczamy wioskę, która w ogóle nie wygląda jakby żyła driftem. Droga przypomina odpowiednik naszej Przełęczy Okraj pod Karpaczem. Ciemno, głucho i same zakręty. Wszystko i nic! Shane odbiera kolejny telefon, jesteśmy już blisko. Uśmiecha się i mówi, że nieważne ile w swoim życiu spaliłem opon i paliwa, z jakimi magikami szoferami jeździłem, nieważne ile w życiu doświadczyłem i co uważam za ”normalność”, bo to co stanie się dziejszej nocy przebije to wszystko razy dziesięć.
Doczekać się nie mogę! Droga pnie się coraz bardziej w górę, w końcu na asfalcie widać pierwsze ślady wrzucanych samochodów podcinanych ręcznym. Czuję się jak mały chłopiec na gwiazdkę przed choinką pełną prezentów, który w tempie ekspres zrywa papiery ze wszystkich paczek. Jadą! Szybko licząc dwanaście sztuk generujących tony uśmiechu i radości. Żaden nie ma zderzaka z przodu, wyraźnie widać duże intercoolery. Lampy wiszą, kierunki podobnie jak ”piędziesiątki” są tylko symboliczne. Kolor rządzi. Większość żarówy, róże, limonki, dużo napisów, wzorów – dzieje się. Koła kontrastują barwą i na dystansach sporo wystają poza obrys samochodu. Bagażniki poklejone ducktapem, narożniki mocno pozagniatane. Japonia! Widać, że bokoloty te zdecydowanie więcej jeżdżą niż stoją, a ”kiss the wall” jest siłą napędową i podstawową zasadą każdego lokalnego woźnicy.
Shane przejeżdżając podnosi rękę, kilka uśmiechów zza szyby, wyjeżdżamy pare zakrętów wyżej, jest tam więcej miejsca do bezpiecznego zostawienia samochodu. Wysiadam, robię pierwszy wdech japońskich chłodnych gór, zmieszanych z zapachem przypalonych opon i słodkiego paliwa. Dziwnie chropowaty asfalt na samych zakrętach, pytam szeryfa o co chodzi, tłumaczy, że to kolejny sposób oficjeli na zbanowanie driftingu w kraju, gdzie się narodził. Z góry zjeżdżają kolejne samochody, jeden z nich się zatrzymuje. Wysiada ładna Japonka, za nią gość w crocsach/kapciach, ogrodniczkach przewiązanych w pasie i bluzie z kapturem. Dużo serdeczności jest w powitaniu Shane’a z tą parą, w powietrzu wisi dużo wzajemnego szacunku. Ukłon też chwilę trwał.
”Ten człowiek wywróci twój driftingowy świat do góry nogami, wsiadaj na lewy” słyszę. Mój nowy japoński kolega nie mówi kompletnie po angielsku, ale świetnie nadrabia rękami, rozmumiem wszystko. Czuć dobrą energię, jakbyśmy znali się od lat. Dotykam klamki, tym razem otwarta, siadam po naszej dobrej stronie, kierownicy niestety brak. Brakuje też kubła i pasów szelkowych. Seryjny fotel w driftowozie jest tylko dla pasażera i jak łatwo się domyśleć super nie trzyma. Kierowca ma za to cały potrzebny zestaw, z tyłu po kanapie nie zostało śladu, to samo dotyczy podsufitki, boczków drzwi i reszty niepotrzebnie zawyżających wagę elementów, które u nas też szybko się żegna z samochodów służących do jeżdzenia bokiem. Z seryjnych elementów został również hamulec ręczny, co szczerze mówiąc trochę mnie ździwiło. Śrubokręta w stacyjce nie widzę, jest kluczyk ale faktycznie jakość wykończenia pozostawia trochę do życzenia w porównaniu do naszych rodzimych bokolotów.
Wyłącza swiatła, czeka na sygnał auta przed nim. Jest. Kierunek błysnął, ruszamy. Kilka pierwszych metrów jedziemy po ciemku. Ruchy są automatyczne i ewidentnie lata temu weszły na dobre w krew. Rytmicznie dodawany gaz sprawia, że mocno się uśmiecham. Pierwsze trzy biegi, na pewno mamy dobrze ponad 120 km/h. Kończy się odcinek prostej jest szybko i bardzo agresywnie. Samochód wrzucany jest błyskawicznie w pierwszy zakręt, później przekładany w kolejne. Przed nami i za nami auta. Sekwencja 6 zakrętów kończy się dwoma odcinkami prostej, na której cała świta królów nocy zawraca i całość zaczyna się od początku. Muszę przyznać, pod górę robi duże wrażenie, bariery, dystans pomiędzy samochodami i prędkość, ale w dół mówiąc wprost – zaczynam się bać. To jest to wariackie uczucie kiedy strach miesza się z zachłannością pędu. Rozsądek bawi się w chowanego z rozumem, a całość balansuje na granicy bezpieczeństwa. I siedzisz tam wtedy na tym lewym (nawet niekubełkowym) fotelu, widzisz wszystko przez boczną szybę i zastanawiasz się ile fartu, a ile skilla ma faktycznie twój świeżopoznany skośnooki kolega. To co się dzieje w dół wywraca standardy myślenia o ślizganiu się samochodem na górskich krętych odcinkach. A pomponwanie seryjnym ręcznym na prostych odcinkach na spadaniu, przekracza już wszelkie pojęcie. Rozpędzone w dół auto, jedzie dużym kątem na prostym odcinku drogi, tak długo jak kolega po prawej będzie pompował wajchą, podcinając go 10 razy na sekundę. Rund mamy kilka, co gorsza z każdą kolejną jest coraz szybciej. Dużo dziewczyn widzę tej nocy na fotelach pasażera, bez dwóch zdań mają Japonki luz. Oglądam się na zawracającą za nami popodpieraną S13stkę, jeszcze z 20 minut temu miała cały tył, teraz narożniki wyraźnie pozaokrąglane, zderzak gdzieś się zgubił, za to kierowca z ogromnym uśmiechem.
Naoki wyciąga dłoń, wystawia przykurczony kciuk i pyta mnie czy ”okay”? Wariatem bym był gdybym powiedział, że okay nie jest, bo póki co jest najlepiej driftingowo jak mogło być. Ruszamy w dół, przed nami Atasouke, który świeżo co przyjechał. Kilka gestów i jesteśmy autem goniącym. Pierwsze trzy zakręty super, jest między nami jakieś wariackie 40 cm więc jak na Japonie odległość pomiędzy samochodami duża, w czwartym winklu Naoki przykleja się do Atasouke, tak że jego prawe tylnie koło jest na moich drzwiach. Tochę za dużo się dzieje, myślę czy japońska kombinacja fartu ze skillem może teraz przegrać z pesymistycznym myśleniem pasażera i coś w końcu nie pyknie. Wyjeżdża ”meblościanka” z naprzeciwka, nie byle jaka, bo z neonami i głośnym basem. Szybcy się wściekli ! Całość dzieje się momentalnie, Atasouke odprostowuje i odhamowuje (ze zrozumiałych względów), a ja witam się z jego prawym narożnikiem, z bliska oglądam bagażnik, czuję kawałki wybitej szyby na twarzy, drzwi nabierają chęci na przytulasa i nagle boli mnie biodro i lewa ręka. Slow motion w głowie, czas zwalnia, trwa jakby dłużej, mózg wydłuża rzeczywistość żeby zwiększyć sznase na prawidłową reakcję. Kilka krótkich chwil i pisków opon później, stoimy. Naoki przerażony. Biegnie do nas Shane, łapie za moje drzwi, które nie chcą się otworzyć. W między czasie ruszam wszystkim, wszystko działa, a drzwi wcale nie taka tragedia. Naoki z Shanem szarpią za klamkę, wychodzę ludzi tyle jakby przyjechał papież do Krakowa. Ja działam, pytanie czy auto też.
Kiedy schylam się pod samochód zobaczyć czy podłoga jest pogięta, kątem oka dostrzegam piękny obrazek. Przed Naokim, Atasouke bije pokłony i przeprasza, że odprostował bo przecież mógł przejść pełnym bokiem jadąc tylko swoim pasem, niewykorzystując nawet całej szerokości drogi, tak żeby zbłąkany samochód spokojnie nas minął z przeciwnego kierunku. Ukłon za ukłonem, Naoki odpłaca mu tym samym. Szacunek w Japoni jest sprawą najważniejszą. Dla Atasouki wieczór się kończy i odjeżdża z pogniecionym tyłem samochodu do domu. Nic nie rozumiem, ale w oparciu o to co widzę, nie ma między panami najmniejszego problemu. Niesamowicie dobrzy są dla siebie. Relacje międzyludzkie mają trochę inny wymiar w kraju najlepszego sushi na planecie, niż u nas.
Drzwi zagięte, szyby tylniej chwilowo brak, na szczęście podłoga cała, słupek też na swoim miejscu. Świecę telefonem, żebym cokolwiek widział, wychodzi na to, że uszkodzenia typowo powierzchowne. Pytające spojrzenie Naokiego wyczekuje na moją reakcję. O biodrze już zapomniałem, auto ma się dobrze, podnoszę palec do góry i kręce ręką w kółko, pokazując, że powtóreczka z rozrywki kooooniecznie. Kamień z serca mu chyba spadł, uśmiecha się, wyciąga ten charakterystyczny kciuk, mówi to swoje japońsko-angielskie ”oki” i wsiadamy z powrotem do nissana. Przez wybitą tylnią szybę słyszę znajomy australijski akcent Shane’a: ”on juz dawno nie wydzwonił, także masz szczęście”.
Wyciągam telefon, chciałem zatrzymać chwilę w pliku elektronicznym. Naoki woła Shane’a, który prosi żebym nie nagrywał czegokolwiek, ani drogi, ani auta na drodze, ani ludzi. Policja w Japoni oglądając filmy na YouTubie szybko dochodzi do tego gdzie towarzystwo jeździ i organizują na nich obławy. Konsekwencją jest utrata driftowozu… więc pilnują się chłopaki bardzo, żeby nikt nie tworzył czegoś co mogło by być użyte przeciwko nim. Zaskoczyła mnie forma tej wypowiedzi, bo nie była nakazem, to była prośba – taka właśnie jest Japonia i Japończycy. Dobro, zrozumienie, wzajemny szacunek – pięknie!
Pierwszych kilka rundek delikatnie wolniej, później znowu agresja full. Człowiek jest ponoć w stanie przywyknąć do wszystkiego, ale to mogło by się nie kończyć. Pary zmieniają się w trójki, czwórki i całe ”tramwaje”. Mimo wszystko w liniach w dół dalej czuję ciepło w brzuchu. Latamy, japońskie touge w pełni. W pewnym momencie na dolnych partiach zakrętów rozbłyskuje charakterystyczne czerwone światło. Naoki długo się nie zastanawia, rozpędza auto w dół, zaciąga ręczny, obracamy się w przeciwnym kierunku i klepie gaz do odcinki na każdym biegu. Podobnie zachowują się wszyscy pozostali kierowcy, całość natychmiast staje się oczywista. Nie odzywam się, siedzę i myślę czy gdyby mnie zamknęli to było by tak źle, w końcu Japonia jest jednym z lepszych miejsc na świecie, w których byłem i chętnie bym został trochę dłużej więc moża akurat dobrze się poukłada. Pięćset rozpędzonych koni wykonuje swoją robotę nad wyraz dobrze, głowę ciężko oderwać od fotela, Naoki wpina czwórkę, piątke i chyba gość był w Egipcie bo jak się okazuje nie tylko tam jeździ się na Allaha. Gasi światła i wychodzi na to, że zna drogę na pamięć. Reszta robi podobnie, nisko lecące driftowozy gdzieś po środku niczego w japońskich górach. Po dłuższej chwili zdecydowanie zwalniamy, czerwonych lampek za nami nie widać, wykorzystują chłopaki wszystkie boczne drogi i każdy wjeżdża w którąś, po prawej bądź po lewej stronie. My lądujemy na wąskiej ”Michałkowej z Rajdu Elmot” i po nastu zakrętach dojeżdzamy do małego placu w krzakach. Dalej nic się nie odzywam, nawet gdybym chciał coś powiedzieć to i tak Naoki nie zczai bo z angielskiego zna tylko ”okay”. W pewnym momencie dostrzegamy bujającą się w krzakach ”meblościankę”, która w ten wieczór stała się łóżkiem małżeńskim. Wybuchamy śmiechem, odjeżdżamy kawałek dalej.
Stoimy w krzakach, z ulicy auto jest niewidoczne, Naoki pokazuje kciuk, ze gitara i bez stresu, bo na pewno nas nie widać. Przejeżdżają 3 mydelniczki, z kogutami na dachu. Chwila konsternacji, zabieram mu telefon i wystukuje ”przecież w życiu by nas tym nie dogonili”. Szybsza wersja meblościanki z kogutem na dachu wygląda komincznie przy tych szerokich niskich driftowozach. Naoki odpisuje dłuższą chwilę, okazuje się, że tu nie chodzi o złapanie. W całym tym ganianiu najważniejszą rolę odgrywa nagranie filmu. Każdy z radiowozów ma rejestrator (ponoć w nocy jakość też jest bardzo dobra) i panowie policjanci skrupulatnie uzupelniaja karotetki miłośników poślizgów, o kolejne edity. To że taki radiowóż nie dogoni nawet zdychającego nissana jest sprawą oczywistą, tam chodzi o szczegóły identyfikacyjne danego samochodu, niekoniecznie o rejestrację bo ta, jak później się okazało, jest przykręcana w zależności od tego jaka jest aktualnie pod ręką. Kiedy mają zadowalająca kartotekę danego kierowcy i jego auta, pukają do drzwi z lawetą i zabierają ukochane 4 kółka. Stąd sprawa jest prosta, nie można pozwolić sobie nawet na to by być zauważonym i rozpoznanym z daleka. Trzeba poczekać około pół godziny i można wracać na spot.
Tak też zrobiliśmy. Naoki koniecznie chciał żebyśmy pojeździli z jego teamowym kolegą. Tym razem nie przedstawiono nas sobie, w środku krótkowłosy Japończyk z atrakcyjną koleżanką. Auta zbliżone, wręcz identyczne, jego jakieś świeższe ale oklejone tak samo. Runda pierwsza, druga, trzecia, z każdą coraz bardziej odważnie. Widać, że panowie znają się jak stare wygi i spędzili w parach przepychając się drzwiami trochę więcej czasu niż ze swoimi kobietami w domu na kanapie.
Jeden, dwa, odcina trójkę. Dotykamy przednim zderzakiem bagażnika bliźniaczego nissana, kończy się prosta, agresywny ruch kierownicą, do pierwszego zakrętu dolatujemy prawymi drzwiami do przodu, nie mam pojęcia ile jedziemy bo nie ma czasu patrzeć na licznik, trójka robi łututut łutututu także jest pewnie ponad 120 km/h spokojnie, Naoki wyciąga rękę przez otwarte okno i dotyka tylniego błotnika auta przed nami i krzyczy do mnie czy „okay”? Nie wiem co powiedzieć, tak przejeżdżamy cały zakręt do kolejnego przełożenia. Łapię się za głowę i w duszy do siebie śmieję – bez dwóch zdań „okay”, a nawet lepiej – noc mojego życia ! 🙂
Tak poznałem Naokiego Nakamurę. Wielokrotnego Driftingowego Mistrza Japonii w lidze D1.
Upieram się mocno o te zdjęcia, rozumiem, że na drodze nie ma szans żebym coś pstryknął, w poślizgu już w ogóle nie ma o czym mówić więc szukam rozwiązania i znajdujemy. Naoki zaprasza do swojego domu. Kiedy dojeżdżamy pierwsze co robi, odkręca tablicę rejestracyjną, bo auto stoi przy ulicy pod zadaszeniem, mimo wszystko widać je z drogi. W głębi widzę jeszcze kilka nissanów, każdy czeka na swój pobyt w SPA. Otwiera bramę i znowu czuję się jak mały chłopiec przed choinką z ogromnymi paczkami prezentów. Dzisiaj jeździliśmy ”treningówką”, ”wypasy” czekają w środku na zawody. Tytanowa lotka, dlaczego? Bo ładnie iskrzy przy przycieraniu o ścianę przy kiss the wall. ”Wygodnie” też zrzuca się nią puszki z napojami ustawione na murkach. Japonka, która przyjechała z Naokim, to nie jego partnerka życiowa tylko Miki Yabuuchi (Mistrzyni Japoni w Drifcie), którą Naoki wziął pod swoje szkoleniowe skrzydła. Niesamowite, że taki agresywny sport rodzi się z takiego spokoju i łagodności tych ludzi. Przyjechał Shane i fotograf Nakamury – angielski ułatwia komunikację, rozmawiamy kolejną godzinę. Shane jak mogę to ogarnąć na takim poziomie? ”Przyjedź, kup jakiś samochód i jeździj z nimi ile wejdzie. Nie potrzebujesz tłumaczenia, obserwuj, jedź tą samą linią, wejdzie samo ale to nigdy i tak nie będzie ten sam poziom, bo żeby taki był, trzeba, podobnie jak oni, poświęcić na to swoje całe życie.”
OPISANE WYDARZENIA I WSZELKIE PODOBIEŃSTWO DO OSÓB WYMIENIONYCH W TEKŚCIE SĄ FIKCYJNE … ha ! 🙂
Japan – Osaka, Igor Bucki
Naturalną koleją rzeczy było kilka rozmów z zaprzyjaźnioną ligą DirftMasters.gp i dzięki uprzejmości kilku osób (p.Bogdanie, Piotrek, Dawid, Tomku – japoński ukłon/dziękuje!) Naokiego wszyscy będziemy mieli okazję zobaczyć już w czasie najbliższej rundy DMGP w Płocku. Niestety z kierownicą po lewej stronie, co najłatwiejsze dla niego pewnie nie będzie.
COCA COLA (od 1:50 sekund) :
UPDATE:
tak się chłopaki cieszą w Japonii, że już za kilka dni się widzimy 🙂
WORKSUCKS’owa pocztówka świeżo z kraju kwitnącej wiśni !
UPDATE od Tomka 🙂
mega miło mi się robi, kiedy dostaje od Was takie maile ! – dzięki Tomek ! wysokie 5 🙂
UPDATE OBOWIĄZKOWY 🙂 🙂 🙂