there is NOTHING better than a HOT shower 😉
E v e r e s t B a s e C a m p
Lubię konferencje biznesowe, bo zawsze są ciekawi ludzie i dobre jedzenie. Zawsze jestem tak samo polsko zazdrosny, że mieli pomysł, siłę i wytrwałość na jego realizację. Albo że po prostu byli sprecyzowani od wieków bo wiedzieli, że zarabianie kasy to jest to, co chcą robić. Lub po prostu mieli farta. Nie zawsze w biznesie chodzi tylko o ”kasę”. Był Maciej Orłoś, którego wartości i wiarygodność dla widzów była ważniejsza niż wytyczne nowego szefostwa TVP. Zdecydował się odejść i żyć zgodnie ze swoim sumieniem. Był też chirurg transplantolog, który już w latach 80’tych robił rzeczy niemożliwe. Został zwolniony bo nie chciał podporządkować się ówczesnemu durnemu systemowi władzy. Publika biła brawo. Na stojąco! Była też Olga Malinkiewicz, która wizjonersko patrzy na świat i robi fotowoltaikę, której nawet nie widać. Za to ja widzę Olgę i śmiem twierdzić, że jest to najatrakcyjniejszy piękny umysł na Dolnymśląsku. Były też młode wilki w koszulach, krawatach i wypastowanych butach. Swój ”sukces” puentowali jedną maksymą: ”trzeba zapierd@&ać”. W końcu na scenę weszła niewysoka kobieta, z krótko obciętymi włosami. Zaczęła od pytania: ”co Ty tu Peszek w ogóle robisz”? Teoria chaosu, podróży i życia z własnymi zasadami. Kilka życiowych prawd wartych zapamiętania i pachnie mądrą głową z daleka! Wyciągnęła rękę po kubek z wodą, wzięła kolejny łyk. Odsunęła mikrofon, popatrzyła na publikę, zamilkła.
My na nią, ona na nas. Cisza.
Jesteśmy wszyscy jak ten kubek. Wszyscy mamy swoje rezerwy i ograniczenia. Swoje limity. Odwróciła go do góry dnem, wyleciały ostatnie krople wody. Żeby móc coś napełnić, trzeba najpierw to opróżnić. Kiedyś rolnik siał raz na dwa lata. Pozwalał ziemi rok odpocząć. Wtedy to wszystko ma sens. Każdy musi wylać to co ma przepełnione (dobrze jest wtedy wsiąść w samolot), żeby móc samego siebie napełnić… tym nowym. Czasy mamy dziwne. Telefony bez przycisków, drzwi bez klamek, ludzie bez mózgów, relacje bez uczuć.
W Buddyzmie są cztery szlachetne prawdy. Jedną z nich jest cierpienie. Nieodłączną częścią życia, jest cierpienie. Twoje, moje, nas wszystkich. Wszyscy cierpimy, rzekomo przez tę samą, uniwersalną dla każdej jednostki przyczynę. Pragnienie. Tłumaczył nam to podczas 2h medytacji we Wrocławiu. Nie wiem ile miał w sobie wyuczonego, a ile autentycznego spokoju, ale przekonał mnie na dłuższe trochę. Później wytłumaczyłem to sobie zupełnie inaczej. Brak pragnień to brak ambicji i akceptacja rzeczywistości taką jaką jest. I może to o to właśnie chodzi, ale przecież Gandhi wyraźnie mówił ”be the change, you wanna see in the world”.
Himalaje dla górsko wychowanych osób, są wielowymiarową orgią złożonych koncepcji na temat znaczenia szczęścia i sensu życia człowieka. Mój ”kubek” był pusty, stęskniłem się za tą orgią. Są tacy, którzy uważają, że życie staje się kompletne dopiero wtedy, kiedy na własne oczy zobaczysz góry, które dotykają nieba. Trochę jak uderzenie intensywnego, burżujskiego hedonizmu, nieprawdaż? Patrzysz ponad horyzont, widzisz skały, wyżej śnieg, później chmury i tu powinno się wszystko kończyć, w oparciu o Twoje poprzednie doświadczenia, a jest zupełnie inaczej. Powyżej chmur, góry rosną dalej i wtedy znaczenia i wagi lokomotywy, nabiera Twoja nicość.
Keep Walking – NEPAL
Ile masz t-shirtów, par skarpet? Jak ciężki masz plecak? Skąd jesteś? To są standardy na rozgrzewkę i w każdej możliwej formie grane są dalej w inne sekwencje. Kończy się tak, że szybko ma się nowych znajomych. Daniel, Niemiec. Podobnie jak ja, idzie sam. Przewodnicy? Porterzy? Coś zorganizowane z góry? Nein!
Lotnisko w Lukli sprawia wrażenie małego boiska przy remizie strażackiej, wykopanego gdzieś daleko na zboczu góry, w które trzeba trafić małym, śmigłowym, kartonowym samolocikiem. Uchodzi za najbardziej niebezpieczny pas startowy na świecie i żaden z pilotów prawdopodobnie nie lata tu dobrowolnie. Lądowanie przypomina trochę trafienie nitką w igłę w rękawicy bokserskiej. Jak tylko koła dotykają asfaltu, zaczyna się trzęsienie ziemi i hamowanie przed czekająca na końcu ścianą. Mimo że samolot międzynarodowy, to brawo biliśmy po polsku wszyscy 😛 Słyszałem opowiastkę pary z Whistler, gdzie we mgle jedyne co dochodziło z kabiny pilotów to komputerowy głos: ”low terrain, pull up, pull up”. Wtedy stewardesa prócz waty do zatykania uszu, zaczyna roznosić też pieluchy. Lotnisko brudem i organizacyjnie przypomina te afrykańskie. Do toalety w życiu dobrowolnie bym nie wszedł, chyba że zaproszony na randkę z grypą żołądkową.
Trekingów w Himalajach jest ogrom. Najpopularniejsze dzielą się pomiędzy zbocza Annapurny. Te uchodzą za ”łatwiejsze” i mają kilka wariantów w zależności od siły nóg i dostępnego czasu. Można zrobić całość w 2 tygodnie lub małą część w np. 3 dni. Druga partia jest w okolicach Everestu. Rzekomo fizycznie bardziej wymagająca i trochę bardziej surowa. Nieważne! Ważne, że każde fundują widoki porównywalne do błyszczących luksusowych samochodów, za którymi przylatuje stado srok w kolorowych kurtkach górskich, z każdego zakątka świata. Otumanieni przestrzenią są wszyscy. Niebezpiecznie dobrze Himalaje spełniają to kryterium.
Spokojnie można przylecieć bez żadnego planu. Ci z sensowniejszą gotówką proponuję nie brać nawet plecaka. Przy samym wyjściu z lotniska w Kathmandu, załatwia się absolutnie wszystko z pierwszą napotkaną osobą, która zaczyna zdanie od magicznego ”hello my friend”. Trekking do Everst Base Camp kosztuje średnio 700 dolarów, kurkta 50 usd, spodnie 40 usd, buty ceny europejskie, śpiwór do -25 C około 50 usd. Wszystko szyte/podrabiane jest na miejscu, bądź importowane z fabryki ”Da North Face” z pobliskich krajów azjatyckich, jako produkt kategorii B. Każdy taksówkarz na samo dzień dobry powie Ci, że samemu nie wolno iść w te góry, że trzeba mieć przewodnika lub chociaż portera (tragarza). Na koniec rozmowy przy wysiadaniu z małego białego pudełka na śniadanie, z żółtym znaczkiem TAXI, zupełnie przypadkiem wyciągnie wizytówkę zaprzyjaźnionego biura przewodników. Techniki biznesowe lat 60’tych. Tak mnie urabiał ”my friend” całą drogę do hostelu. Nie daj się! Te góry są proste, treking jest prosty. Nie ma tam nic skomplikowanego. Idziesz po prostu pod górę z ciężkim jak jasna cholera plecakiem, marząc o prysznicu chociaż raz na 3 dni. Zastanawiając się pewnego poranka, czy to właśnie o tym pragnieniu mówił mnich buddyjski we Wrocławiu 😉 ?
Długość trekingu z Lukli (czyli tu gdzie jest lotnisko i całość się zaczyna) do Everest Base Camp, to 64 kilometry w jedną stronę. Do tego trzeba doliczyć dwa dni aklimatyzacyjne z dodatkowym całodziennym wybyciem gdzieś. Powrót plus ewentualne zgubienie się, gdzie oczy zaniosą, dla tych co gubić się lubią. W sumie wychodzi około 150 km góra, dół, góra dół. Trek jest bardzo zróżnicowany. Idzie się po piachu, równych drogach, kamieniach, schodach, wiszących mostach, kamieniach i jeszcze raz kamieniach, bezdrożach, wąskich ścieżkach, przez lasy, przez otwarte przestrzenie bez roślin. Bywa, że trzeba obejść rwącą górską rzekę lub przez rzekę jak obejść się nie da. Przekonanie jakie miałem, że trek jest prosty i każdy wejdzie bez większego wysiłku, jest tak samo trafione jak wyobrażanie sobie, że potrafię skakać skoki base, bo wypuszczam wieczorami gołębie pocztowe.
Pisząc to, staram znaleźć się kilka plusów zorganizowania całości przez biuro podróży i dołączenia do grupy, ale mimo szczerych chęci widzę same wartości ujemne. Tempo grupy dostosowywane jest do najwolniejszego zawodnika. Więc jak trafią się ślimaki, to spędzisz w górach rok, a listopad jest ostatnim pogodowo poprawnym terminem. Pierwszy kurzy, drugi kurzy, trzeci kurzy, czwarty kurzy, idziesz nasty więc nie oddychasz, bo kurzy się okrutnie. Zapowietrzony nie możesz skoncentrować się na widokach. Główny cel przybycia okazuje się zbędny, bo oddychanie jest ważniejsze. Wieczorem wysmarkujesz pół kilo pyłu z jednej i drugiej przegrody. Nie możesz skręcić w lewo/prawo w dowolnym czasie bo np. zauważyłeś fajną górę na którą możesz wejść albo piękne, lodowate jezioro, które koncertowo może zastąpić dzisiejszy brak prysznica. Płacisz 700USD za bycie częścią grupy i za to że przewodnik pokaże Ci drogę. Wskaże Ci ją każdy napotkany/zapytany porter lub lokalny dzieciak, za uśmiech i ”DanielBat” (dziękuję). Możesz mieć wątpliwą przyjemność trafienia grupy alkonów, która będzie więcej piła niż chodziła. I ktoś odgórnie ustala Ci terminy kiedy wstajesz, jesz, wychodzisz, robisz siku i kładziesz się spać.
Lukla to pierwsza cywilizowana miejscowość, w której jest wszystko łącznie ze StarBucks’em i Irish Pub’em. Jest też pierwszy check-in, w którym płaci się pierwszy raz za wejście do parku.
Bycie w pojedynkę otwiera na ludzi, zagaduje się wszystkich i pozwala się być zagadanym. Znajomości z pierwszego dnia, trwają aż do końca treku, bo chcąc / nie chcąc, spotyka się ludzi codziennie. Bycie samemu to też wolność wyboru i w końcu czas dla swojej głowy i Matki Natury. Trasę podzieliłem ”znośnie” z możliwością modyfikacji gdyby szło się zdecydowanie dobrze lub zdecydowanie źle.
Lukla (2860 m n.p.m.) -> Phading (2610 m n.p.m.)
Jest kilka linii lotniczych, które latają z Kathmandu do Lukli. W zależności od warunków pogodowych i czasu lądowania, pierwszy dzień bezpiecznie odległościowo jest Phading. Przewodniki podają różne wartości. Spokojnym tempem, zagadując lokalesów po drodze, kręcąc wszystkimi młynkami modlitewnymi (dotykałem je pierwszy raz w życiu), robiąc setki zdjęć, wyszło mi równe 3h i dotarłem na miejsce chwilę przed wejściem chmur. Te w okresie listopadowym pojawiają się codziennie od 15, zamieniając przestrzeń w niekończące się mleko.
Lokalna społeczność dzieli się pokoleniowo, młodzi tragarze mają pozłacane zegarki i czapki z daszkiem ”OBEY”, starzy idą w zajechanych butach z koszami wiklinowymi, twarzami obitymi przez życie i średnio z paczkami na plecach po 60 kg. Są tacy, którzy niosą 100 kg, ważąc sami 50… też nie mogłem uwierzyć, dlatego próbowałem podnieść to co nieśli. Nawet nie drgnęło… Przysiadają czasami na drewnianych kijkach, prostują kręgosłupy. Zakładają opaski na głowę, zaciskają zęby i zasuwają pod górę. Dzień w dzień. Za 20 USD. Nieważne czy młodzi, czy starzy, szacunek należy się wszystkim. Jest to chyba cięższe niż tyranie w warszawskim korpo. Tłumy ludzi, kurzu i tragarzy. Wszystko od teraz do góry musi być wniesione na plecach ludzi, yaków, osłów i koni. Każda rolka papieru toaletowego, każda butelka wody, czy drewniana płyta, z której zrobią ścianę w domu.
Śpi się w lodge’ach, t-housach, po prostu lokalnych schroniskach. Jak nie ma się szczęścia, bo jest więcej chętnych niż łóżek wolnych, to śpi się na podłodze w częściach wspólnych, lub namiotach na zewnątrz. Słońce zachodzi o 17 i wschodzi chwile przed 6. W pozostałym okresie czasu ma się nieodparte wrażenia przebywania w przeźroczystym zamrażalniku, w którym wszystko co widać to mgła. Lodge należą do najzamożniejszych rodzin. Do byłych przewodników (Sherpów), którzy np. weszli na Everest 15 razy i zarobili wystarczająco, żeby dzieciaki wysłać do szkoły w Kathmandu, a ciotki, siostry i żonę zagonić do pracy przy wynajmowaniu pokojów i gotowaniu Dal Bhatu dla ”turystów”. Pracują kwiecień/maj (lato leje deszcz) później październik/listopad i czasami początek grudnia. W tym okresie zarabiają wystarczająco pieniędzy, żeby przeżyć (bardzo wygodnie) resztę roku na nizinach. Dużo z nich też podróżuje, a po angielsku mówią wszyscy.
Lodge różnią się jakością i ceną. Nocleg jest relatywnie tani (im wyżej tym drożej). Średnio za pokój 2 osobowy trzeba zapłacić 5 usd (z założeniem, że wykupuje się też posiłki). Większość nie ma prysznica, a toaletą jest dziura w ziemi, z beczką wody i wiaderkiem do spłukiwania. Często (w listopadzie) woda w beczkach zamarza w nocy więc rano ”spłuczki” strajkują. Wychodzi się wtedy szybciej, niż się weszło. Pokoje zbudowane są z drewnianych płyt, wielkości naszych regipsów. Okna często mają wbudowaną wentylację wielkości 0,5 cm szpar. Jedyne pomieszczenie grzane w całym zestawie to część, gdzie serwuje się posiłki. Stoi tam najczęśćiej metalowa koza, w której właściciele systematycznie palą zebrane ze szlaku i wysuszone odchody yaków. Może to wszystko nie brzmi super zachęcająco, ale po całym dniu zasuwania pod górę z plecakiem, z którym ciężko jest się polubić, takie łóżko, hot ginger honey lemon (gorący cytrynowy napój z imbirem i miodem), zaczyna być wyczekanym elementem każdego dnia. W częściach wspólnych łatwo poznaje się nowych ludzi i jeszcze łatwiej dostaje się w gratisie przeziębienie od chorych. Całość przypomina trochę koncerty kaszlowe.
JUST MARRIED
Daniela poznałem w autobusie na lotnisku w Kathmandu, później spotkałem go z 10 minut przed dojściem do Phading, a po południu był świadkiem na moim nepalskim ślubie. Ale po kolei. Wybraliśmy najładniejszy budynek, dostaliśmy pokój. Zmieniliśmy buty, przepocone t-shirty. Ubraliśmy cieplejsze kurtki i wyszliśmy przejść się po okolicy. Do kompletu dołączyły dwie Rumunki: Andrea i Alina, które boją się wiszących mostów więc z czystą przyjemnością bujałem każdym, na którym się spotkaliśmy. Wybujałem z tego wspólny wieczór ”w mieście”. Później dołączył Irlandczyk, który w lipcu przeszedł Santiago i wszedł na Mont Blanc. Amerykanin (okrutnie chory), który podróżuje już 5 miesięcy, wcześniej Filipiny, Indie, teraz tu, a następnie Izrael.
(Piszę to wszystko kciukiem o 1 w nocy, opatulony w śpiwór w pięknym lodge’u z ciepłym gazowym prysznicem – mój pierwszy i chyba ostatni…)
Rozdaliśmy trochę balonów, z radości małolaty wysmarowały gile w mój kark. Cieszą się jak wszędzie. ”My friend” jak wszędzie. Brudne i szczęśliwe jak wszędzie.
🙂 🙂 🙂
Widziałem dwójkę starszych osób ewakuowanych na koniach (kolano/kostka). Kręciłem pierwszymi młynkami w imię oczyszczenia duszy i dobrej karmy. Podotykałem pierwsze wyrzeźbione mantry w skałach i usłyszałem w końcu dźwięk łopoczących flag! Ciężko jest się zgubić, wiem już na pewno, że ”my friend” taxówkarz łajdacko łgał. Krany z wodą są wszędzie. Jak nie chcesz spędzić połowy wyjazdu na kucaka, to dobrze jest mieć tabletki do uzdatniania wody (1 tabletka na 1 litr). W całym obrazku, brakuje tylko mijających ludzi z ”buen camino”, bo całość jest łudząco podobna, tyle że ciągle pod górę.
Nic dzisiaj nie przebije mojego zawahania, kiedy zapytał ile zaproponuję za jego siostrę? Igor po angielsku wymawiał Eagle…stałem się dla niego orłem więc w szybkim rewanżu, on został the Lord of the Ring. Trafiliśmy tam zupełnie przypadkiem. Tak się kończą ciekawskie spacery Niemca i Polaka gdzieś po nepalskich wioskach. Wiszący most, trochę pod górę. Początki szkoły, jeszcze bez okien. Wszystko z ułożonych mozolnie kamieni. Na samym końcu wioski, otworzyły się drzwi i wyszli ludzie.
– Where are you from?
– China! And you?
Tak zaczęliśmy 🙂
Dzieciaki mają stąd dzień drogi pieszo do szkoły. Fizycznie niewykonalne żeby chodziły codziennie więc śpią w internacie w Namche Bazar. Wtedy the Lord of the Ring ma ułatwioną sytuację, bo w domu zostaje tylko żona, mama, teściowa i jakieś sto ciotek. Podobnie jak w lodge’ach, w prywatnych domach, grzeje się tylko w kuchni więc całe towarzystwo spędza tam każdą minutę swojego zimnego dnia.
Kupy jaków suszą wszyscy, gdyby tylko komuś chciało się wnieść tyle drewna na plecach, to mogły być eko sauny, z najlepszym widokiem na świecie. Spokoju mi nie dawało jak the Lord of the Ring może mieszkać tu sam, jak rodzynek z całą świtą niewiast. Z wrodzoną, pieprzoną, polską ciekawością, widziałem od razu po oczach, że ma wgrany program mieszanki komedii i luzu więc bez zbędnego zastanawiania wypaliłem: ”where is sexy time? in da kitchen?”. Popluł się ze śmiechu herbatą, zawołał głośniej, weszły młodsze siostry. Zapytał ile oferuję? Po jednym dniu w Himalajach wiedziałem już, że pieniądze mają zdecydowanie mniejszą wartość niż kilogramy na plecach, ale byłem ciekaw czy zmieszczą mi się do plecaka w drodze powrotnej… obie 😉
Dobrze rozmawiało nam się na tyle, że dostaliśmy do jedzenia coś z ryżu, jajek i herbatę. Daniel był pewien, że solidnie nas po tym przeczyści więc włączył przycisk SPORT ewakuacji! Były jeszcze sznury z kwiatów, ciotki zaczęły nucić piosenki, a ja wybrałem żonę i dom we wsi na końcu świata. Nie wracam! 🙂
Najważniejsze! Zdjęcie z małżonką targowało mi zniżki aż pod sam Everest. Nepalczycy płacą połowę tego co widzi w cenniku biała twarz.
Phading (2610 m n.p.m.) -> Namche Bazar (3440 m n.p.m.) dwa razy wyżej niż Śnieżka w Karkonoszach
Namche Bazar to Wrocław, jeżeli założymy, że cały treking EBC (Everest Base Camp) to Dolnyśląsk. Ostatni bastion cywilizacji, gdzie Niemcy zrobili cukiernie z prawdziwego zdarzenia, z darmowym internetem i ładowaniem telefonu. Masa sklepów górskich, restauracji, kawiarenek, lądowiska dla helikopterów i muzyka na żywo. Ktoś to wszystko musiał tutaj wnieść!
Różnica wysokości pomiędzy porankiem, a popołudniem to około 830 metrów. Przejście podręcznikowo planowane jest na 6h. Uciąłem z tego czasu 1,5h kosztem uświadomienia sobie, że miałem mieć lekki, przyjemny plecak (12 kg plus 2 litry wody), a wychodzi na to, że niosę na plecach pianino.
Choroba Wysokościowa
Z chorobą wysokościową nie ma reguły. Możesz być mistrzem świata w cross ficie, albo szybko spadającym z 10 piętra grubasem, a szanse, że przestaniesz sikać są takie same. Zaczyna się od bólu głowy, później trochę się kaszle. Potem więcej niż trochę. Prócz bólu głowy, zaczyna dusić w klatce. Łapie się częste zadyszki. Przestaje się sikać. Zbiera się woda w płucach i mózgu. Choroba jest śmiertelna i absolutnie nie ma żartów. Żeby nie doświadczać nieprzyjemności, trzeba dużo pić, wlewać w siebie litry wody (piłem 3 lub 4 litry dziennie). Nie śpieszyć się z robieniem wysokości, chyba, że jak Jędrek zjedziesz ze szczytu na nartach, wtedy można oszukać ciało.
Dla reszty śmiertelników, mówi się o wartościach maxymalnie 300/400 metrów przewyższenia dziennie. Wtedy organizm ma czas na procesy adaptacyjne. Jeżeli jest źle i zaczynają się objawy, trzeba zejść niżej i spędzić tam 2 / 3 noce. Leki moczopędne warto mieć przy sobie zawsze (Dexamethasone, Diamox albo Zolamide). Jeżeli to nie pomaga, to helikopter (jeśli masz dobre ubezpieczenie) lub koń (jak masz trochę gorsze).
W Namche zapoznałem się ze swoim pierwszym bólem głowy. Podobnie jak z plecakopianinem nie polubiliśmy się od samego początku. Do tego w życiu nie miałem takiego jetlag’a. Zasypiam padnięty o 19, budzę się o 24 wypoczęty. O 5 rano wstaje większość, a o 6 nie ma już nikogo. Taki sam plan mieliśmy dzisiaj z Danielem. W dzień aklimatyzacyjny robisz 400 m przewyższenia, wracasz i śpisz niżej. Wtedy głowa przestaje boleć, a o pozostałych objawach choroby wysokościowej nie może być mowy. Przy śniadaniu, dołączył do nas brytyjski Hindus. ”Obserwuję Was koledzy, niby solo travelerzy, ale jesteście tu tylko po dziewczynki, co? Chodzicie pewnie Phading – Namche w kółko i zaczepiacie sikoreczki”. Wtedy weszła Caroline (Austryjaczka) i Lucy (Francuzka) nasze koleżanki z wczoraj, z którymi dzisiaj chcieliśmy poodkrywać okolicę. Najlepsze tłumaczenie, że nie miał racji, nie miało sensu.
W czasie dnia aklimatyzacyjnego w okolicy są dwa standardy, które robią wszyscy. Pierwszy to Everest View Hotel, jest to pierwsze miejsce po drodze, z którego faktycznie widać Everest, Lhotse i Ama Dablam (trochę jak zaklęcie AbraCadabra). Obłędna panorama gór, gdzie każda balansuje na granicy znakomitości i to od tego miejsca zaczyna się widokowy festiwal szczęścia. Drugi standardowy punkt, to Buddyjska kolorowa Gompa zwana Khumjung (gdzie ponoć znajduje się skalp Yeti) i w drodze powrotnej do Namche, pierwsze lotnisko, przy którym dzisiejsza Lukla wygląda jak JFK w NY.
Znaki są wszędzie, ale jak rozmowa jest intensywna, to dekoncentracja staje się jej bliską przyjaciółką. Może żeby zbędnie nie przedłużać szukając usprawiedliwień – pomyliliśmy drogi. Z Namche mieliśmy wystartować stromo pod górę pod Everest View Hotel, a poszliśmy w prawo, równą ubitą drogą w stronę Tengboche. Po kilku rozmowach z lokalesami, ruszyliśmy na szagę, zostawiając szlak daleko za nami, dotarliśmy do kolejnej wioski, gdzie było tylko jedno ujęcie zimnej wody, w której wszyscy robili pranie. Pola przy domu obsiane były ziemniakami, a dzieciaki z balonów cieszyły się tak samo, jak w wioskach niżej. Z jedną różnicą, tu jeden z Einsteinów odkrył, że napompowany balon, umiejętnie złapany, potrafi też wydawać fajne dźwięki 🙂
Gompy są najbardziej kolorowe w całej wsi. Widać je z daleka. Modlitwy odmawia się w ten sam, uniwersalny, żywiołowy sposób. Dotyka się ręką młynek i kręci. Amatorzy łapią za młynek. Prosi, lokalesi, wyjadacze dotykają drewniane mocowanie pod. Kręci się zawsze przechodząc prawą ręką. Jeden obrót, to jedna modlitwa. Te większe wyposażone są w dzwonki, które wydają dźwięk przy pełnym obrocie. Kreatywniejsi mieszkańcy instalują młynki w strumieniach. Wtedy modlitwę odmawia za nich woda.
Namche Bazar (3440 m n.p.m.) –> Tengboche (3860 m n.p.m.)
W Tengboche przestaje działać telefon. Trek zaplanowany jest na 6h, z różnicą wysokości około 420 metrów.
Pożegnaliśmy się rano. Daniel poszedł w kierunku Gokyo Ring, mimo ostrzeżeń naszego aktualnego gospodarza, że o tej porze roku, sporo lodge’y może być już tam zamkniętych. Daniel miał swój plan, ja swój. Ludzie pojawiają się w naszym życiu i znikają. W tego typu podróżach poznaje się ich najintensywniej. Idzie się przez dobrze przygotowane drogi, na których spokojnie mieszczą się yaki i grupy ludzi. Kurzy się okrutnie, kupy yaków śmierdzą strasznie, sam zaczynam też nienajlepiej ”pachnieć”. Po pewnym czasie, smrodu yaków nawet się nie zauważa i do swojego też można przywyknąć.
Nie mogłem doczekać się sesji chantingu w Tengboche i nie zdecydowałbym się z niej zrezygnować, nawet gdyby trasa wybrana przez Daniela, miała SPA z masażami, biczami, sauną, turecką łaźnią i gorącym prysznicem codziennie. 😉
Tengboche ma dwa domy na krzyż, parę rozstawionych namiotów (dla spóźnialskich nieszczęśliwców) i nic więcej co może Cię zatrzymać na dłużej. Najważniejsze są obłędne widoki i przede wszystkim świątynia, w której mnisi doświadczają innych wymiarów. Musiałem to zobaczyć! Tym bardziej, że wszystko tutaj wygląda jakby jakiś kreatywny małolat miał nieograniczony dostęp do plakatówek 😉
Mnisi otwierają swoje centrum świata dla ciekawskich tylko w określonych godzinach. A że bywam niecierpliwy i w końcu zasuwam tu z małego kraju w środkowej Europie, poszedłem zapukać dużą klamką, bo może akurat wszechświat będzie sprzyjał.
Wyszedł uśmiechnięty, ogolony na łyso, w bordowym zestawie i bordowych najkach. W ewidentnym stanie błogosławionej ignorancji. Zaczął od tego, że nie mogę robić zdjęć w środku, a skończył na tym, że mnichów nie ma, bo jest zima, a chanting zimą jest odwołany, bo jest za zimno… To tak jakbyś w Tajlandii poznał dziewczynę swoich marzeń, a okazało się, że spod tej krótkiej spódniczki wystają jajka.
Prócz pustej świątyni, Tengboche ma problemy z bazą noclegową. Dostałem ostatnie wolne łóżko i miałem obiecać właścicielce, że zjem u niej dzisiejszą kolację i jutrzejsze śniadanie. Później zobaczyłem jak po zrobionej (ciężkie słowo) kupie (poważnie), wędruje prosto do kuchni bez mycia rąk. Wtedy stałem się niesłowny.
O 17 nie widać już nic, na szczęście wypatrzyłem we mgle ulubienice bujających się mostów (Andrea i Alina), poznane kilka dni temu. Obie pracowały w Bukareszcie w IBM’ie i teraz jak mogą zasuwają razem po świecie. Praca, pracą ale zamarzamy więc poszliśmy zagrzać się i coś zjeść do jedynego higienicznego miejsca w okolicy. Dziewczyny mają deficyt czasu i siły więc EBC przesunięte jest w grafiku na kiedyś, a jutro z samego rana ruszają do Base Camp pod Ama Dablam.
W nocy zamarzło wszystko, łącznie z wodą. Okna pomalował mróz i było tak zimno, że pojawiły się bardzo poważne dylematy, czy sikać do butelki w śpiworze, czy może jednak z niego wychodzić? A jesteśmy dopiero na 3860 m n.p.m.
Popełniłem ten błąd jednej z pierwszych nocy. Wchodziłem do śpiwora ubrany w bieliznę termoaktywną i puchówkę. Marzłem. Ciężko funkcjonuje organizm każdego człowieka, kiedy przepocony w ciągu dnia, od 17 zaczyna się wychładzać i nie może złapać temperatury pracy przez całą noc. Rozwiązanie jest proste, śpi się w śpiworach nago, na to co marznie najbardziej, czyli: głowa, dłonie, stopy – zakłada się co się ma. Wszystko, ładnie, pięknie, do momentu, kiedy nie chce Ci się w nocy siku!
Tengboche (3860 mnpm) –> Dingboche (na 4410 m n.p.m)
różnica wysokości około 550 m
Wstałem chwilę przed słońcem. Ekspresowo spakowałem zabawki i wiałem z tego badziewia możliwie najszybciej. Trek jest wymagający i sprawia wrażenie jakbyś wchodził na Rysy codziennie. Tłumaczę mojemu plecakowi, że jest zdecydowanie za gruby i musimy coś zrobić z jego dietą. Wtedy pojawia się poważna rozterka: smród czy kilogramy? i już mam robić remanent, a mija mnie właśnie gość z piekarnikiem na plecach !!! !!! !!!
Spotkałem dzisiaj mnicha
Kolejny wiszący most, kolejne strome podejście. Widzę z daleka pomarańczową kurtkę. ”Dogonię go na schodach”, myślę. Ciekawe czy wie jaki jest sens życia? Zbliżam mój rękaw do jego, mówiąc: ”patrz mamy takie same kurtki”!
Darowaliśmy sobie imiona i rozgrzewkowy chit-chat.
- Nie wiem ile lat jesteś mnichem i czy mieszkasz w tych górach od urodzenia, ale był kiedyś w okolicach 1200 roku, mistyk, dominikanin. Zostawmy wszystkie religie, z ich wszystkimi nazwami z boku (https://www.youtube.com/watch?v=gUfYgjIJUps). Ten mistyk to Mistrz Eckhar i całe życie próbował dowieść, że nieposiadanie niczego i trwanie w otwartości i pustce (nie pozwolenie sobie, by własne ”ja” stało się przeszkodą), jest warunkiem osiągnięcia duchowego spełnienia. Ponoć! Bogactwo jest taką samą tragedią jak nędza, a celem/sensem naszego życia powinno być bogactwo bycia, a nie posiadania. Był też drugi bardzo mądry człowiek (którego mocno lubię/dzięki Monia!), zmarł w latach 80’tych. Uważał, że ”nowoczesny człowiek wyobcowuje się od siebie, od natury. Został przekształcony w towar, traktuje swoje siły żywotne jako inwestycję, która musi przynieść maksymalny zysk, możliwy do osiągnięcia przy istniejących warunkach rynkowych. Stosunki jakie łączą ludzi, są w zasadzie stosunkami wyobcowanych automatów, przy czym każdy opiera swoje bezpieczeństwo na trzymaniu się blisko stada i na nie wyróżnianiu sie od innych w myśli, uczuciach czy działaniu…. Nasza cywilizacja oferuje wiele paliatywów, które pomagają ludziom nie uświadamiać sobie własnej samotności. Na pierwsze miejsce wysuwa się ścisła rutyna pracy, później rutyna rozrywek – biernego konsumowania dźwięków i obrazów, jakie stawia nam do dyspozycji przemysł rozrywkowy. Dzisiejszy człowiek jest dobrze odżywiony, dobrze ubrany, zaspokojony sexualnie. Szczęście dzisiaj polega na zabawianiu się. Zaspokojeniu użyciem i spożyciem przeróżnych dóbr. Pochłania się wszystko: widowiska, jedzenie, napoje, papierosy, ludzi, odczyty, książki, filmy. Świat jest jednym wielkim przedmiotem naszego łaknienia, wielkim jabłkiem, pełną butelką”.
- Tak! Słyszałem o tym człowieku, to Erich Fromm. Mieliśmy kiedyś mnicha w świątyni w Pangboche, który miał jego książki. Przeczytałem wszystkie! Twierdził również, z czym mocno się zgadzam, że najważniejszym krokiem na drodze do koncentracji to nauczyć się być samemu. Nie czytając, nie słuchając muzyki, nie paląc, nie pijąc. Umieć się koncentrować, to potrafić być samemu ze sobą, a to jest fundamentalnym warunkiem zdolności kochania…! Każdy kto próbuje być sam ze sobą, przekona się jakie to trudne! Jak Ci idzie?
- Może nie będę super obiektywny, ale lubię jeździć po świecie sam. Mam wrażenie, że jest to genialna szkoła, która otwiera umysł i stwarza szanse.
- W życiu ważna jest koncentracja na samym sobie. To ona pozwala zapanować nad umysłem, a to właśnie on tworzy/kreuje rzeczywistość (https://www.youtube.com/watch?v=lyu7v7nWzfo). Bycie samym ze sobą, bez dystrakcji, odłączonym/offline z Matką Naturą – to tu się wszystko zaczyna. To dlatego tutaj budujemy świątynie i to tutaj spędzamy życie na nauce. Z dala od codzienności, z zapierającymi dech w piersiach widokami. To tu dotyka się prawdziwej ciszy. Dużo też zależy od Twoich pragnień! Sztuka zachowania spokoju wymaga czasu. Nie dostaje się jej w prezencie.
- Kiedyś słyszałem, że życie tu na ziemi, to dany nam czas, aby nauczyć się jak być dobrym, jak bardziej kochać i mocniej współczuć. To jest sensem życia. Samo życie jest sensem.
- Zgadza się! Ważne też żebyś omijał sytuacje, które obniżają Twoją energię i wibrację.
- Mam taką jedną uniwersalną zasadę od lat!
„Cygan przez wioskę idzie raz”!
Jak ktoś mi podpada i sprawia za dużą przykrość (w wewnętrznym rankingu), blokuje jego numer i szczerze go pierd&*#ę. Przepraszam za wyrażenie, ale tak robię. I nie ma w tym gniewu czy nienawiści. Po prostu omijam z daleka, żeby nie poświęcać tej osobie nigdy więcej ani grama energii. Moja mama nazywa to paleniem mostów, ja na to mówię dbaniem o swoją ukochaną duszę. Nie roztrząsam. Nie wierzę w ludzkie błędy, które często są cynizmem sk@rwysyna działającego z premedytacją. Po prostu Cygan idzie raz, a żyje się tak żeby myśleć jeden krok w przód by ich nie popełniać. Prosta sprawa. - Dokładnie! Omijaj ludzi, których dusza jest martwa. Jedyna, prawdziwa odpowiedzialność jaką masz, to praca nad własną energią. I to jest Twój dar dla świata. Odetnij się od negatywnych emocji i ludzi. Nie musisz ich oceniać, lub próbować ich zmieniać. Niech idą swoją drogą. Ty dbaj i kochaj swoją duszę. Jesteśmy wiecznie nieukończonym arcydziełem, a słowa są naszym najbardziej niewyczerpanym źródłem magii! Detox od świata to jest to czego potrzebujemy wszyscy najbardziej.I medytuj chłopcze!
(Om Mani Padme Hum ma wiele interpretacji, ale przede wszystkim chodzi o radość, dobro i wdzięczność. Om jest początkiem, siłą stwórczą).
Przytulił mnie, poklepał w ramię i skręcił w lewo pod górę do świątyni, a ja ruszyłem dalej po „płaskim” do Dingboche.
HIMALAJE !!!
Dziękuję !!! 🙂
Nuru
(tak jak ten cudowny masaż)
Nuru ma 35 lat, młodszą o 8 lat żonę i kilkunastomiesięcznego szkraba, który dzisiaj zrozumiał, że przebity balon jest ciężki do naprawienia. Szybko się jej spodobałem, a Nuru zamiast Eagle, nazwał mnie Babysitter. Prowadzą swój lodge’e od kilku lat. Pracują 4 miesiące w roku. Padam z nóg i znowu zaczyna boleć głowa. Jutro kolejny dzień aklimatyzacyjny. U Nuru, spędzam dwie noce. Obie prawie na wysokości najwyższej góry w Europie – Mont Blanc.
W czasie dnia aklimatyzacyjnego wychodzisz wyżej niż śpisz, tam jesteś chwilę i wracasz niżej na noc. Napisałem to już raz, piszę drugi, żebyś na pewno zapamiętał. Najlepsze widoki w okolicy funduje szczyt o ciężkiej do wymówienia nazwie: Nangkartshang Peak. Panorama na całą śmietankę okolicy i w gratisie dostaje się dźwięk łopoczących flag. Długo nie trzeba się zastanawiać. Zresztą, zobacz sam.
Tybetańskie flagi modlitewne, to flagi z Koniem Wiatru, który na swoim grzbiecie niesie m.in. Buddhę. Każdy kolor reprezentuje inny żywioł (ziemia, powietrze, woda, ogień, niebo). Rzekomo mają moc pokonania zła i kroczenie drogą ku wyzwoleniu. Uwalniają od wszystkich przeciwności losu. Wysyłają w świat modlitwę i całe wory dobrych życzeń dla pożytku wszystkich istot. Rozwijają pokój, współczucie, siłę, mądrość i powodzenie. Ponoć przynoszą szczęście i zdrowie tym, którzy je rozwieszają. Prócz przestrzeni himalajskich, pamięta się najbardziej ten wchodzący w głowę dźwięk łopoczących na wietrze rumaków.
Stała się dzisiaj absolutnie fenomenalna rzecz. Otóż wziąłem prysznic, ogoliłem się, zmieniłem majtki, t-shirt i skarpetki. Jestem szczęśliwy! Do tego Nuru gotuje właśnie pyszny makaron z warzywami, dłubiąc w nosie. Warto nie jeść w czasie treku mięsa. Pierwsza sprawa, nie zabija się tu zwierząt. Druga, jak zabiją w Kathmandu i nastąpi import, to trzeba pamiętać, że importer niesie je kilka dni pod górę. To równa się przepisowi na darmowe oczyszczanie organizmu w pozycji kucznej. Warto jeść czosnek (naturalny antybiotyk + ciśnienie krwi), serwują dużo potraw z jego wariacjami, przykładowo zupy czosnkowe. Gdzie mogłem, prosiłem o ząbek do obiadu. Nuru wniósł gówna yaków, łamie jedno po drugim, bo nie chcą w całości zmieścić się do metalowej kozy, w której płonie już ogień. Przełamuje trzecie, piąte i nagle przypomniał sobie, że nie dołożył czosnku. Wyszedł do kuchni, wrócił z całą główką, urwał ząbek. Chciałem go obrać sobie sam, ale gościnność gospodarza przegrała z moim obrzydzeniem. Miętolił czosnek w paluchach zmieszanych z odchodami yaków i kiedy skończył, z uśmiechem, położył mi go na talerzu. Serdeczny człowiek i miałem trochę wyrzutów sumienia, wyobrażając go sobie z widelcem wbitym w głowę.
Pokoje nie mają ogrzewania, śpiwór na tej wysokości lubi się oszronić, a woda zmienia stan skupienia. Jedyne ciepłe pomieszczenie, to to z kozą napędzaną wege plackami yaków. Czytam kolejną książkę na ebook’u. Nie ma zasięgu, wifi, jest mało ludzi. Głowa odpoczywa! W domu się martwią, ale gołębie z smsami na tej wysokości nie latają.
Temba
Przysiadł się zaraz po tym jak schowałem czosnek do kieszeni. Trzy razy był na Evereście, 8 razy na Ama Dablam, 26 razy na Island Peak’u (chciałem iść na Island Peak, ale w tym roku jest już pogodowo za późno). Ma 45 lat i życie górskie wymalowane na twarzy. Większości szczytów w języku polskim nadajemy rodzaj męski. Ama Dablam jest kobietą (Everest zresztą dla nich też). Ama to matka, Dablam to klejnot Sherpów. Na górze jest tyle miejsca, że spokojnie w tym samym czasie mogą lądować 3 helikoptery. Z Everestu, w stronę Tybetu wszystko wygląda płasko. Na szczycie w tym samym czasie może stanąć 30 osób. Na 5 minut. Na parę zdjęć. Poźniej wchodzi kolejna tura. Najlepsza pora do wejścia to maj, wtedy jednego dnia szczyt potrafi zdobyć 250 osób. Stoi się pod górę w kolejce. Jak to w kolejkach, zdarza się, że ktoś sika więc stoi się na Evereście w śniegu koloru, którego się nie je. Wejście w wersji ”low budget” kosztuje 50 000 USD. Wszystko za ”turystę” robią Sherpowie. Wchodzą tam parę razy wcześniej góra/dół, góra/dół. Zakładają obozy, wnoszą ludziom nawet śpiwory… Później co musisz zrobić, to wnieść po prostu swój tyłek. Kończy się morze nieprawdopodobnej radości i ta wspinaczkowa elitarność gdzieś w nim tonie. Gorzej, całość zaczyna ocierać się o zwykłe efekciarstwo, w którym ludzie za pieniądze tracą życie. W załączonych filmach widać wyraźnie jak sytuacja wygląda na Evereście w ostatnich latach i jaką (niestety) potężną górą śmieci staje się ”dach świata”. Ale przede wszystkim widać poświęcenie i ciężką pracę Sherpów!
Jest jeszcze parę gór niezdobytych. Nepalski rząd w 2015 roku, udostępnił wspinaczom CHHOPA BAMARE, która ma lekko ponad 6000 m n.p.m., i pokonała już kilka mocnych zespołów z różnych krajów. Temba próbował z kolegami w 2017 roku, bez zadowalającego rezultatu.
Plan na kolejny dzień był prosty. Wstaje wcześnie, ruszam razem ze słońcem w stronę Lobuche. Tam mogą być problemy ze spaniem – ograniczona ilość lodge’y. Trek zaplanowany jest na 5h, ma dwa baaaardzo solidne podejścia. Kilka pomników upamiętniających wspinaczy, którzy zostawili życie w Himalajach. Masę flag modlitewnych i coraz bardziej ograniczoną roślinność. Jest też rwąca rzeka z mostem do którego jest zawsze za daleko. Nie wiem jak Nuru gotuje, ale z planowanych 5h, zrobiłem całość w 2:40h. I to nie żadna pyszałkowatość, ale biorąc pod uwagę, że wyszedłem z Dingboche o 6, na miejscu byłem chwilę przed 9. Siedzenie cały dzień w wiosce, w której nie ma nic prócz sporadycznie pojawiającego się czerwonego śmigłowca, nie należało to wybitnie rozrywkowych. Zapłaciłem awaryjnie 2,5 usd za łóżko, zapytałem właściciela ile jest do Gorak Shep (ostatnia wioska, w której możliwy jest nocleg przed EBC). Około 4h energicznym krokiem. Jest kilka podejść, krajobraz zamienia się w kamienisko, lodowce i surowiznę. Umowa jest prosta, jak nie wrócę do 19, to znaczy, że dostałem spanie w Gorak Shep i 2,5usd stało się właśnie filantropią. Zgodnie z zasadami parku i opłaconymi pozwoleniami, nie wolno poruszać się przed wschodem i po zachodzie słońca. Od każdej reguły są na szczęście wyjątki. Gorak Shep ma dwa lodge, no może trzy. I to jest ten moment, w którym zauważam pierwszy plus poruszania się w grupie i zapłacenia za organizację całego treku. Grupy zawsze mają zarezerwowane spanie. Zrozumiała sprawa 1 osoba vs 15 osób. Dolary to dolary. Dolałem kolejne dwa litry wody (w Gorak Shep 1 litr wody kosztuje 8 usd, gdzie na początku treku ta sama butelka jest za 0,80 centów). Wrzuciłem tabletki i ruszyłem po kolejne 4h dzisiaj. Po pierwszym podejściu miałem chwilę zawahania, czy na pewno była to dobra decyzja. W międzyczasie wylądował helikopter i zabrał wymiotującą ciężko kobietę. Po 2h marszu, zakopałem plecak pod kamieniami, zapamiętałem parę elementów charakterystycznych i ”na lekko” ruszyłem do Gorak z zapytaniem, czy znajdzie się może jakieś wolne łóżko. Po kolejnych 2h okazało się, że jest! Ostatnie! Zapłaciłem za nie z góry i musiałem wrócić po mojego ukochanego grubasopianino. 2h z powrotem, później 2h znowu do Gorak, tym razem po kamieniach i utartych ścieżkach, ale z plecakiem. Absurd? Zgadzam się w pełni.
To są te momenty kiedy sam przed sobą kwestionujesz swoją wiarygodność. Chciałbyś zdefiniować pragnienie, które Cię tu przygnało, ale wszystko co możesz aktualnie zrobić, to wycharkać lub wysmarkać gluty z nosa łapiąc kolejny oddech i zastanawiasz się czy chusteczka w tylnej kieszeni jest aby na pewno za daleko. Mózg wypisuje czeki na ruch, którego nie mogą zrealizować nogi. Cały ten trek to jak romans z przepiękną, pustą kobietą. Jakbyś się pięknie nie tłumaczył, to dobrze wiesz, czemu się w to wpakowałeś.
Zjadłem kolejny Dal Bhat, lokalny tradycyjny posiłek, składa się z ryżu, gotowanych warzyw, zupy – często z ciecierzycy i np. smażonego szpinaku obok. Zasada jest taka, że je się do syta i dokładana jest dowolna część zestawu tak długo jak nie przytakniesz, że masz już dosyć. Jest sporo fanatyków tego dania. Częstym sloganem na t-shirtach sprzedawanych w Kathamndu jest: ”Dal Bhat Power 24 Hour”. Nie jestem w stanie policzyć ile ich zjadłem.
Pokój miałem tak urokliwy i finezyjny, a toalety były tak zasrane, że zamiast siedzieć na miejscu, wolałbym zmieniać pieluchy w domu spokojnej starości. Do zachodu były dwie godziny. Na tej wysokości chmury wchodzą później więc jest spora szansa załapania się na jeden z najlepszych widoków tego wcielenia. Paradoksalnie im bliżej Everestu, tym mniej go widać. 2h – tyle dokładnie potrzeba na dojście do szczytu przeciwległego Kala Patthar (5 643 m n.p.m. – prawie 4 karkonoskie Śnieżki). Wziąłem czołówkę, aparat, dwie kurtki, grube rękawiczki, twarz zakryłem kominem i ruszyłem. Dziurki w nosie zamarzły, ale siedziałem do końca. Everest gaśnie ostatni. Huczą wszystkie, lód przełamuje się i spada z potężnym łomotem. Sprawiają wrażenie jakby ucinały sobie basowe pogawędki. Słyszysz bicie swojego serca, wymieszane z otchłanią zamarzniętej przestrzeni najwyższych gór świata. Warto tam być, by móc tego doświadczyć!
Gorak Shep -> Everest Base Camp -> Gorak Shep -> Dingboche
Woda zamarzła w całym lodge’u. Nie ma nigdzie ani kropli. Zamarzły 40 litrowe beczki. Całe! Prysznicuję się mokrymi chusteczkami. Te wszystkie, olbrzymie, międzynarodowe gówna. O żadnym z nich nie dało się nawet powiedzieć, że było w pobliżu dziury w ziemi, zwanej tutaj ”toaletą”. Najgorsze, że też musiałem tam wejść. Kiedy wychodziłem, stanęła w drzwiach błękitnooka bogini, o włosach koloru słońca. Nie wiedziałem czy to ten poranek, czy ta chwila, ale obdarty ze strzępów godności, żałowałem, że nie mam niczego, czym mógłbym zasłonić twarz, żeby przypadkiem nie zapamiętała jak wyglądam. Wtedy powiedziała: ”zostawiłam tutaj swój papier toaletowy”, a ja patrząc na otaczającą nas jej ”twórczość”, straciłem wiarę w kobiecość i te Wasze damskie bajdurzenie o fiołkach i motylkach! 😛
Z Gorak Shep do Everest Base Camp jest 2h 10 minut (jest to o 2h mniej niż podają lokalesi) w tą i z powrotem. Idzie się przez krajobraz księżycowy, trochę graniami, trochę świeżo wydeptaną ścieżką. Można dotknąć lodu. Ale Everestu stąd nie widać! To tu w maju w powietrzu pachnie pieniędzmi, roi się od żółtych namiotów i ludzi spełniających swoje marzenia.
Dingboche -> Namche Bazar
Przyznaję się bez bicia, do samego Namche Bazar zbiegłem, omijając kilka wiosek po drodze. Miałem jeden przystanek (1 noc) u Nuru w Dingboche, na mój ulubiony makaron z czosnkiem rzecz jasna. I pospinało trochę czwórki. Wbrew pozorom 1, schodzenie wcale nie jest przyjemniejsze od podchodzenia. Przy każdym kroku noga hamuje i napina mięsień uda. Finalnie po całym dniu, pojawia się głęboko zakorzeniona potrzeba położenia się. Gdziekolwiek. Wbrew pozorom 2, tu wcale nie jest w dół, bo każdego dnia powrotu jest solidnie w dół i solidnie pod górę. Tak byłem stęskniony za gazowymi, parszywymi prysznicami, czarnymi od pleśni, jak święta ziemia i ewentualnym praniem ciuchów, że dzień później siedziałem już w Namche z boląco/strajkującym kolanem. Przymusowy postój na dwie noce pozwolił poznać przesympatyczną właścicielkę lodge’a, która w rękach prała moje brudne majtki, z bezlitośnie i niewyobrażalnie śmierdzącymi skarpetkami. Następnego dnia rano, jedną ręką kręcąc modlitewnym młynkiem, drugą mieszała drewnianym kijem w wielkim garze, susząc mój zestaw szafiarski. Na ogniu z odchodów yaków rzecz jasna. Było to tak samo skuteczne, jakbym wystartował w Wielkiej Pardubickiej na himalajskim yaku. Wyszedłem z samego rana, z mokrymi ciuchami… Nie byłem wkurzony, nie dałem się!
W Namche budzi Cię dźwięk helikopterów i widok latających na żaglu orłów. A propos latania, schodząc z treku, warto tutaj zarezerwować samolot powrotny z Lukli do Kathmandu. Jest przedstawicielstwo linii lotniczych Yeti Airlines, lub w większości kafejek jest darmowe, ślimakowate WiFi, jak wolisz zadziałać online. W czasie treku płaci się wszędzie za ładownie baterii (2 USD) i za WiFi (średnio 5 USD za 24h). Często nie ma prądu. Wtedy nic nie działa.
Wracając jeszcze na chwilę do tematu grup i organizacji całości przez biuro. Grupy mają się dobrze noclegowo. Bez dwóch zdań. Jest też sporo osób w różnym wieku, w mniejszych zespołach, po 3, 4 osoby. Są ludzie, którzy idą w pojedynkę, ale z przewodnikiem lub porterem. Widziałem kilka scenek rodzajowych, które u mnie są nie do przeskoczenia. Przewodnik zarabia około 25 USD dziennie. Taką ma stawkę. Jest niepisana zasada, że dostaje dodatkowo napiwki. Dla tych ludzi zaoszczędzone pieniądze pozwalają przetrwać im resztę roku. Przewodnicy grupowi integrują się między sobą w lodge’ach albo po prostu z grupą. Często płynnie mówią po francusku lub niemiecku. Żeby móc być przewodnikiem zaczynają od bycia porterem i pną się pod drabinie himalajskiej hierarchii. Ci którzy idą sami z klientem oszczędzają tak samo jak ci grupowi. W rezultacie często widzi się obrazek: klient/turysta siedzi i je obiad, przewodnik siedzi obok i tylko patrzy. Może jest jakaś buddyjska technika jedzenia samymi oczami, ale nie jest mi jeszcze znana. Widziałem to wielokrotnie i rozumiem dwie strony. Przewodnik oszczędza dla rodziny, klient przecież już mu zapłacił dniówkę więc jest z nim rozliczony. Mimo wszystko sytuacja robi się średnio komfortowa dla dwóch stron. Kiedy idziesz sam, nie masz tych problemów.
W drodze powrotnej spotykam parę osób z kilku pierwszych dni. W tym jajcarskiego Irlandczyka (tego, który przeszedł Santiago). Nie wszedł do góry, zabrakło sił. Zdecydował się zawrócić. Przeszliśmy pare mostów razem wymieniając się wrażeniami. Same ohy i ahy, że przestrzeń, że widoki, że fajni ludzie. Nie ma tak w życiu, że są same superlatywy więc zapytałem krótko: ”poszedłbyś raz jeszcze”? Bez setnej sekundy zastanowienia padło: NIE! 🙂 Powiedział, że była to droga przez męka, że woli Santiago milion razy i na pewno nigdy nie powtórzy tego treku. Później spotkałem znajomego Chińczyka, który Kukuczka wymawiał Kugugaczi i jak nie rozumiałem, przywalił mi kijkiem. John (Chińczycy zawsze mają międzynarodowe imiona, prócz swoich oryginałów) potwierdził poprzednią opinie. Miał chyba bardziej dosyć niż ja. Porównał cały trek do bardzo pijackiej imprezy. W czasie trwania podoba Ci się, ale nie jesteś świadomy tego co się dzieje. Następnego dnia rano mówisz: nigdy więcej! Mija tydzień lub dwa, zbliża się weekend, dzwoni telefon i chyba jednak się skusisz.
Po drodze jest kilka miejsc, gdzie przybijają pieczątki na check-in’ach, a później check-out’ach. Punktach kontroli, gdzie siedzi strażnik i sprawdza czy ktoś się nie zgubił.
Jest duża dyskryminacja lokalesów na treku. Wszystko zrobione jest pod białego człowieka. Właściciele lodge’ów niechętnie przyjmują swoich. Ogranicza się im też mocno dostęp do biletów lotniczych lądujących w Lukli. Wszystko, jak w życiu, wiąże się z pieniędzmi. Białe twarze kasowane są przynajmniej dwukrotność tego co płaci Nepalczyk. Smutna sprawa, ale nie chcą tu swoich w formie turystów. Dlatego lokalesi chodzą przede wszystkim masyw Annapurny (zdecydowanie łatwiej dostępna).
Namche Bazar -> Lukla
Siedział skulony, odpoczywał. Niósł na plecach wielkie płyty drewna. W klapkach… Podszedłem, zapytałem jaki ma rozmiar stopy. Nie rozumiał więc przyłożyłem swoją stopę do jego porównując rozmiar. Podobne! Położyłem na ziemi plecak, wyciągnąłem gore-tex’owe buty górskie w siatce. Otworzyłem, pokazałem, zapytałem: ”chcesz”? Napłynęły mu łzy do oczu, mi trochę też. Fajnie się tu przytulają. Twarzą do twarzy, nie jak u nas w przeciwległą stronę. Zostawiłem buty i nawet się nie odwracałem. Nie zrobiłem też pewnie jednego z najlepszych zdjęć w swoim życiu. Mnich miał rację. Tu i teraz. Chwilo trwaj!
Po dojściu do Lukli trzeba się odmeldować, że dotarło się dzisiaj i jest się ”ready” na zarezerwowany lot. W innym wypadku, lot przepada. Pokoje są wszystkie z łazienkami i wyglądają jakby urządzała je pijana studentka weterynarii. Lotnisko uchodzi za jedno z najniebezpieczniejszych na świecie. Powinno być reklamowane jako najbardziej skorumpowane i najnieudolniej zarządzany przybytek lotniczy w tej części świata. Śmiechu warte! Miałem wylecieć o 9 więc na lotnisku byłem o 7. Stanąłem grzecznie w kolejce podobnie jak reszta zdezorientowanych kolorowych puchowych kurtek. Pogoda piękna, bezwietrznie i ani jednej chmury. O 11 dobiłem się w końcu do biura, gdzie powiedziano, że ze względu pogodowych, loty są opóźnione. Opóźniane są ponoć codziennie… Kolejka ma swój rytm. Duża rolę w tym cyrku, odgrywają lokalesi. Omijają białych (kulturalnie stojących jeden za drugim) i bokiem podają sety 15 paszportów. 15 osób to pełen samolot. Przyjdzie jeden lokales z dolarami wciśniętymi pomiędzy paszporty i Twoja kolejka nie zmienia się nawet o pół kroku, za to kolejny samolot właśnie odlatuje. Mijają godziny, w końcu oddałem plecak. Dostałem boarding pass. Siedzieli już ludzie w poczekalni pod gate’m, a odwołali im lot. Cały dzień przekiblowalowali na lotnisku, później wybuchy radości, że w końcu się udało, że mają boarding passy, a wszedł niski, ciemnoskóry, w odblaskowej kamizelce i coś pokrzyczał. Potem przyszła jego siostra bliźniaczka i też musiałem wstać, oddać swój boarding pass, pójść po plecak i poszukać sobie spania bo nigdzie nie lecę… Kolega z Canady przegapił właśnie lot do Vancouver. Kiedy jestem na treningach driftingowych, zauważam że wśród wytatuowanych, łysych chłopców z brodą, panuje jedna niebywała zdolność. Ze słów potocznie uważanych za wulgarne, potrafią budować zdania wielokrotnie złożone, przez cały dzień upalania na torze. Właśnie się przekonałem, że pobijam ten rekord z łatwością!
Yeti Airlines (najbardziej gówniana linia świata) znalazła sprytne rozwiązanie dla podobnych sytuacji. Nie ponoszą jakiejkolwiek odpowiedzialności za Twoje kolejne loty. Nie przepraszają, nie refundują, nie organizują spania. Lepiej, jeśli Twój lot został dzisiaj odwołany, to nie jesteś pierwszy w kolejce dnia następnego, tylko ostatni… Wylotów danego dnia jest około nastu (zależy od pogody, od 15:00 chmurzy się codziennie). Do każdego wchodzi 15 osób. Jak jesteś przestawiony w kolejce na ostatni dnia następnego, szanse, że oderwiesz się od ziemi są żadne. Warto poszukać alternatyw. Jest jeep, do którego trzeba dojść kolejne dwa dni pieszo. Są też helikoptery. Kojarzysz popyt/podaż? No to słuchaj. Lot z Kathmandu do Lukla helikopterem kosztuje 200 USD. Lot w drugą stronę, Lukla -> Kathmandu kosztuje? 550 USD! Dlaczego? Dlatego!
Hiszpanie są ekspresyjni, głośni i podobnie jak Polacy, nie lubią kiedy robi się ich w Pawła. Skumplowaliśmy się szybko, ustalając plan gry na jutro. W grafiku był solidny raban i niezła awantura. W telegraficznym skrócie. Skończyło się na dziurawej od pięści ścianie w biurze linii Yeti i alternatywie lotu do Ramech’coś tam, którego nawet nie mają w ofercie lotów na swojej stronie internetowej. Było nam już naprawdę obojętne gdzie, byle tylko wylecieć z zakichanej Lukli. Denerwowaliśmy się o dwa dni opóźnienia, a lotnisko potrafi zahibernować ludzi nawet na tydzień. Wtedy nikt już nie negocjuje stawki za helikopter, tylko grzecznie prosi “my friend”, żeby znalazło się jedno wolne miejsce w śmigle. Godzinę później wylądowaliśmy na jakimś polu we wsi, 8h jazdy autobusem od Kathmandu…
Im więcej jeżdżę po świecie, tym bardziej do mnie dociera, że wszyscy jesteśmy tacy sami. Różnimy się kolorem skóry, kształtem oczu i wgranym ”softwar’em rzeczywistości”. Wszyscy kogoś kochamy. Wszyscy za kimś tęsknimy. Wszyscy kogoś tracimy. Życie to nie tylko miejsca, to przede wszystkim ludzie. Pozornie mamy te same problemy, przerabiamy podobne lekcje. Mimo masy podobieństw, różni nas jedno. Mentalność.
Czy gdyby nie pragnienie, przyleciałbym w Himalaje? Czy przyleciałbym bez aparatu i możliwości podzielenia się tym teraz, tutaj z Tobą? Czy Twoje pragnienie, jest też Twoim motywatorem do działania? Nie wiem! Za to wiem, że zgadzam się z p.Krzysiem Wielickim, który kiedyś na Festiwalu w Lądku powiedział magiczne: ”w górach jest się bliżej Boga”.
Namaste!
PRZYDA SIĘ:
- tabletki do uzdatniania wody – 1 tabletka na 1 litr (średni smak)
- rozpuszczana smakowa multiwitamina / elektrolity (do mixtury wyżej)
- nóż
- zapalniczka
- peleryna
- nitka/igła
- długopis
- czołówka
- tape do stawów
- zdjęcie paszportu w telefonie
- warta ma ubezpiecznie do 5500 m n.p.m. jako turystyka, wszystko powyżej sport extremalny
- okulary
- pompowana poduszka do spania
- mokre chusteczki (Twój nowy prysznic)
- szminka do ust (dostają w palnik od słońca)
- zamykacz z kodem do plecaka
- wtyczka do prądu na kilka USB
- klips do prania (mokre skarpetki schnął w słońcu przypięte do plecaka)
- papier toaletowy – nie ma w żadnej ”toalecie”, można kupić wszędzie po drodze
- żel antybakteryjny do rąk
- ciepły śpiwór!
- komin/buff (żeby nie dostać pylicy)
- aplikacja MapMe (działa mapa górska w trybie samolotowym)
KOSZTY:
100 NPR = 1 USD
1 000 NPR = 10 USD
- pozwolenia : 20 USD Trek Permit + 60 USD National Park
- zakwaterowanie : 2 do 20 USD
- posiłki : 2 do 7 USD
- VISA – 30 dni – (na lotnisku w Kathmandu) : 40 USD
- lot Kathmandu -> Lukla : 169 USD
- prysznic : 3 do 7 USD
- internet : 5 USD
- ładowanie telefonu / aparatu : 2 USD
- pranie : 1 USD za sztukę odzieży
- herbata : 2 USD
- szarlotka : 5 USD
- 1 litr wody : 2 USD
- śniadanie (omlet) z herbatą : 6 USD
Im wyżej, tym drożej.
KATHMANDU
Słyszysz Kathmandu i widzisz mistyków, świątynie i małe miasteczko z białymi górami w tle? Poprawnie! Tym bardziej jeśli lubisz produkcje Marvel’a i oglądałeś to (Kathmandu od 30 sekundy):
Do tego trzeba dołożyć chaos, brud, ponad trzy miliony ludzi, olbrzymie ilości wdychanego kurzu, motorynek, trąbiących samochodów i niekończący się ocean domów. Chaotyczne mrowisko, z toną informacji codziennie, którą po południu trawisz odsypiając. Pierwsze co zrobiłem to napisałem dziękczynnego sms’a do rodziców, że Polska jest piękna! Taki tu jest syf. Jeśli miałbym zdobyć się na szczerość, powiedziałbym, że jest paskudnie. Szanując fajnych ludzi, którzy tu żyją, napiszę, że jest interesująco.
Kathamdnu i Neapl były kiedyś dwoma oddzielnymi królestwami. Nazwa miasta wzięła się z rodzaju drewna, z którego wszystko budowano. Do dzisiaj są w mieście trzy Durbar Square’y, na których zachowały się pozostałości architektury dworskiej liczącej ponad 2000 lat. To są miejsca, które zdecydowanie warto zobaczyć. Reszta wchodzi dumnie na drugie miejsce podium najbiedniejszego państwa w Azji. Jest parę rzeczy, które dziwią już od samego początku. Sobota jest dniem wolnym od pracy i szkoły. Niedziela jest naszym pracującym poniedziałkiem. Aktualny rok to 2075, a kalendarz wygląda tak, że nic z niego nie rozumiem. Za to często widzę łatwą w przekazie reklamę na banerach dla mężczyzn ”lightening skin cream”. Kobiety mają nie najłatwiejszą sytuację. Prawnie nie mogą nic posiadać na swoje nazwisko, nie mogą kupić ziemi, domu. Wszystko musi być na męża, brata, ojca lub dalekie męskie kuzynostwo. Niczego też nie mogą dziedziczyć. Za to młode pokolenie niewiast idzie tak samo jak reszta świata w kierunku kultu siebie. Uzależnienia od telefonów, selfie i mediów społecznościowych. Słucha trochę innej muzyki:
https://www.instagram.com/p/Bq9rs83DpDo/?utm_source=ig_share_sheet&igshid=1gwxlxss0p7ft
Przy pierwszym wykonanym kroku na tej ziemi, stajesz się częścią ogromnego mrowiska. Korki są niewyobrażalne, a prędkość poruszania, spokojnie można mierzyć kalendarzem. Pierwsze pytanie jakie zadajesz kierowcy zaraz po tym jak wsiądziesz do dowolnego samochodu, to: ”ile tysięcy wypadków jest tu dziennie i czy blacharze/lakiernicy to lokalni oligarchowie”? Paradoksalnie nie dzieje się nic. Trąbią wszycy. Ale to nie jest nasz sposób trąbienia, zwracający komuś uwagę, kończący się środkowym palcem. Tutaj jest to informacja: ”jestem po twojej lewej, uważaj”. Kiedy dochodzą do tego długie światła i dłuższy klakson, mamy komunikat na zasadzie: ”zjedź proszę na bok”. Większy łatwiej negocjuje pierwszeństwo przejazdu. Ciężarówki wyprzedzają na trzeciego tak, że ”normalny” człowiek zamyka oczy. Po ulicach warto chodzić po ich skrajnych końcach. Większych zasad, jeśli chodzi o ruch drogowy, nie ma, a najbliższy wolny pas do wyprzedzania lub chodnik jest w Moskwie. Wbrew pozorom panują nad tym chaosem. Kable wiszą wszędzie i nic o dziwo się nie zapala! O 5 rano widać z dachów Himalaje. Kiedy wyjeżdżają ludzie do pracy i zaczyna się ruch na ulicach (okolice 7), nie ma śladu po białych szczytach, a wszystko co widać to morze kurzu, który właśnie zaczyna się unosić i zawiśnie w powietrzu na kolejnych naście godzin.
Monarchia w Kathmandu skończyła się, kiedy syn króla, po pijaku i dopalaczach, wielkodusznie zabił całą swoją rodzinę. Od tamtej pory można budować wyższe budynki, które nie przysłaniają widoku pałacu z końca ulicy (kaprys monarchy). Chwilę po tej masakrze, zapanowała demokracja. Wygląda raczej jak system, którego my też kiedyś doświadczaliśmy. Bieda jest aż ciężka do opisania. Kupiłem trzy małe czekolady, trzem małolatom. Brudni, jeden bez butów, sięgali mi gdzieś do biodra. Zjedli. Papiery rzucili na drogę. Jeden milusiński odwrócił się i wysikał pod pobliskim sklepem. Później wszyscy jak narciarska jazda synchroniczna, zamiast śmigu hamującego, wyciągnęli plastikowe woreczki, wlali klej i zaczęli inhalacyjny pobyt w uzdrowisku. Podbiegłem, chciałem zabrać inhalatory. Dostałem kopniaka i jakieś nepalskie wyzwiska. Uciekli. Odnośnie bijatyk, to w czasie całego swojego pobytu, widziałem raz, późno wieczorem potyczkę Hindusa z Nepalczykiem. Było trochę klinczu, tarzania się i przytulanek na ziemi. Po którymś uderzeniu, wypłynęła krew więc zapytałem sympatycznego jegomościa przyglądającego się całości z boku, czy może już wystarczy i rozdzielimy chłopców?
– ”Nie nie, Neapl nie jest agresywny, oni tylko ”trenują” ;P ”
Przyleciała w odwiedziny Kanya. Mentalna siostra, którą poznałem lata temu w Australii, a teraz widujemy się w świecie, jak ktoś akurat jest gdzieś blisko. Ma w Kathmandu znajomych, którzy w przeciwieństwie do reszty mają ładny samochód, markowe okulary, duże iPhone’y i chęci żeby za mnie wszędzie płacić. Jechaliśmy tym ładnym samochodem przez centrum miasta, patrząc w prawo na boisku piłki nożnej, policzyłem 3 gołe tyłki robiące kupę w tym samym czasie. W centrum miasta.
Pseudodemokracja, którą próbują tu rozwinąć ma bardziej charakter skorumpowanej komuny. Jest wiele sytuacji samosądów, gdzie społeczeństwo próbuje dokonać zamachu na danego polityka. Każde państwo na świecie, każde!, jest jak biznes. Dobrze zarządzany ze sprawnymi manager’ami rozwija się i kwitnie. Z dziadkami do orzechów, jest zawsze parę dekad do tyłu.
POKHARA
Pokhara? Dużo mówili i bardzo zachwalali. Wiem jedno. Szwajcaria to nie jest! Droga z Kathmandu do Pokhary? Zapamiętam do końca życia. Odległości w Nepalu są bardzo względne. 190 km zaczyna się od 6h jazdy, a górnej granicy nie ma. Sama Pokhara, miasto nad jeziorem. Himalaje widać podobnie jak w Kathmandu tylko o 5 rano. Jest treking, rowery, loty widokowe helikopterami, paralotnie, itd. Zamiast po górach, chodzę od knajpy do knajpy z moim nowym towarzystwem. Pokazują Nepal pachnący dobrobytem. Mieszkamy w pięknym hotelu, jemy w fajnych miejscach. W końcu lądujemy w knajpce przy jeziorze, należącej do wujka GT. Wszystkim napotkanym w czasie tej podróży zadawałem to samo pytanie: ”co jest najważniejsze w życiu”? Wujek GT spędził swoje w różnych miejscach tej planety, dużo widział, dużo osiągnął biznesowo/sportowo (zawodowo walczył Muay Thai). Teraz z tego co widzę, włada połową tego miasta.
”Musisz wiedzieć, że życie zależy od okresów. Śnieg w górach topnieje, spływa do rzeki, ta do oceanu, później zamienia się w deszcz, zamarza i staje się znowu śniegiem. Wszyscy mamy szansę doświadczenia jednego takiego cyklu. Zależy czy w swoim życiu jesteś na etapie śniegu, czy może wpływasz właśnie do oceanu. Według mnie najważniejsza w życiu jest radość i robienie czegoś dobrego dla ogółu. W życiu trzeba być szybkim. Jak sportowiec. Lepsza dobra decyzja teraz, niż najlepsza kiedyś. To jak z sędzią w sądzie i bokserem. Sędzia jest dobrze wykształcony i podejmuje decyzję długo. Myśli, trawi. Bokser nie ma tyle czasu, przy wyprowadzaniu ciosu. Musi myśleć szybciej i lepiej. Bokserski umysł, to dobry umysł. Ja do tego muszę czasami wyjść i pobyć z Naturą sam. Przepływam wtedy jezioro z samego rana, wchodzę w góry i gubię się tam na trochę. Medytacja niekoniecznie musi mieć formę grzecznego siedzenia, oddychania i powtarzania mantry. To na jakim etapie jesteś ze sobą, daje Ci wolność i definiuje Twoją sztukę wyborów”.
Za lunch oczywiście nie zapłaciliśmy. Za lekcje życia też, a te bywają bezcenne.
KATHMANDU
Kathamandu boryka się z trzęsieniami ziemi, które bezlitośnie niszczą starą, piękną architekturę. Tu łączą się religie. Buddyzm, Hinduizm, Muzłumanie i garstka Chrześcijan. Bóstw, kapliczek, świątyń jest ogrom. Załapałem się na hinduski festiwal światła i koloru, który symbolizuje duchowe zwycięstwo światła nad ciemnością. Dobra nad złem lub wiedzy nad głupotą. Powstaje wtedy dużo kolorowych mandali, wieszają masę lampek. Przez mieszankę religijną, Kathmandu żyje i tętni różnymi imprezami, przykładowo raz w roku mają święto psa.
https://headsupfortails.com/blog/the-day-of-the-dog-kukur-puja-in-nepal/
Świątyń buddyjskich jest masa i panuje w nich względny porządek. Ludzie chodzą w kółko kręcąc młynkami, modląc się na głos. Czasami dzielą miejsce z małpami. 10 minut spacerem od największej buddyjskiej świątyni, jest jej hinduski odpowiednik, gdzie wzdłuż świętej rzeki kremują zwłoki. Nie wiedziałem o tym nic, ale że skumplowaliśmy się z Nandu (lokalny Hindus) porządnie napchał moją głowę nowymi informacjami. Hindusi wierzą, że kremacja uwalnia duszę od karmy i obowiązku kolejnych wcieleń. Dlatego palą zwłoki bliskich. Taki pogrzeb jest kosztowny i ilość przygotowanego drewna zależy od domowego budżetu. Ciało pali się około 6 godzin. Zawsze zostaje kość piszczelowa i obojczyk. Pozostałości stygną około 7 dni, jeśli nie ma w pobliżu świętej rzeki, do której można je wrzucić. Problem pojawia się kiedy umiera kobieta w ciąży. Jeżeli sama kobieta decyduje za siebie, to w porządku, ale nikt nie może decydować za nienarodzony płód, bo nikt nie wie jaka dusza wybrała go sobie na to wcielenie. W takiej sytuacji, do ciała przywiązywany jest kamień i z mostu wrzuca się taką kobietę do Gangesu.
Bardzo rzadko zdarza mi się płacić za zrobienie jakiegoś zdjęcia. Nandu z resztą ekipy (szybko integrowaliśmy się w hostelu tworząc zgraną paczkę) siedzieli już przy rzece patrząc jak płonie ciało ludzkie, a ja za dolara, strzeliłem kilka portretów gościowi w dredach, siedzącemu jak yogin, z wymalowaną twarzą. Pouśmiechaliśmy się, pożartowaliśmy. Po sprawie.
Usiadłem koło Nandu, wdycham palone zwłoki, pluję co chwilę, a on pyta czy wiem co to za ludzie, których fotografowałem i czy słyszałem o Agorhi? Ci tutaj to ”podróba”. Wersja oryginał jest na innym poziomie świadomości (bez strachu i obrzydzenia). Rzadko kiedy rozmawia z innymi ludźmi. Medytuje, yoguje, ćpa. Raz w roku jedzie też do Varanasi na festiwal, w czasie którego okazuje się być dobrym pływako/nurkiem i zawodowym wyławiaczem tego co nie zabrała jeszcze rzeka lub nie rozłożył czas. Wtedy wspomniana wcześniej kobieta w ciąży z przywiązanym do brzucha kamieniem, wyciągana jest na brzeg. Jak jest jeszcze w miarę kompletna i panów z wymalowanymi twarzami najdzie ochota, wtedy jest ”sexy time”, a później ją zjadają…
Niemożliwe? Też tak myślałem. Żeby nie być gołosłowny, zaraz wgooglował dowody:
Stephen (Australijczyk), który przysłuchiwał się całej rozmowie, spuentował ją tak: ”it is really fucked up, you can come up with any shit and get away with it, simply because of calling it religion”. I to nie tylko Hinduizm. Popatrz na historie, chociażby krucjat. Co robią ludzie w imię religii…
Dziwne miejsce. Dziwnie się na to patrzy. Zapach też jest dziwny. Ludzie płoną, ludzie tańczą. Gra muzyka. Małpy biegają. Same kadzidła, świeczki i w ten sposób dziękują codziennie świętej rzece. Chyba nie rozumiem. Więcej do Pashupatinath nie przyjdę. Zrobiłem dwa mocne zdjęcia płonącym zwłokom z bliska. Oba skasowałem.
Co jeszcze warto zobaczyć w Kathmandu?
MONKEY TEMPLE
PATAN DURBAR SQUARE
PIGEON TEMPLE
Pozornie świątynia gołębi. Jak przyjrzysz się bliżej, na każdym elemencie drewnianym są zdobienia z głównym motywem kamasutry. Sex jest lokalnie tematem tabu. Zaraz po ślubie, rodzice przyprowadzają tu młodą parę na intensywny kurs doszkalający.
BOUDHATH STUPA
Są tu ponoć szczątki samego Buddhy.
Parę luźnych strzałów i możesz przewijać do zakończenia 🙂
Irlandia -> Nepal (na motorze)
Poznałem dzisiaj Mistrza Świata. Zobaczyłem tablicę rejestracyjną Irlandia i darowałem sobie rozgrzewki: ”hello, how are you”.
Zapytałem tylko czy to wydarzyło się naprawdę?
Przytaknął.
Ile zajęło?
4 miesiące, 2 łańcuchy i kilka wymian oleju.
Spotkaliśmy się dzień później przy pierwszym, wspólnym śniadaniu. Na moje oko dojeżdża swoją końcówkę pięćdziesiątki. On twierdzi, że ma 60 + TAX. Jedno jest pewne, twarz zapisana życiem i też chce taką jak będę starszy!
18 000 km… Suzuki DL650. Arek twierdzi, że na zDolnymśląsku na takich jeżdżą jego koleżanki. Joseph, że lepszego motocykla turystycznego w życiu nie miał, a w sumie miał ich sześć. Pojechali na pogrzeb z żoną. Miał już więcej tego nie robić. Wytłumaczył sobie kiedyś i ona mu też, że w pewnym wieku, po prostu ”nie wypada”. W drodze na pogrzeb mijali komis motocyklowy. Zwolnił, zatrzymał się i na pogrzebie nie mógł skupić się już na niczym innym. W drodze powrotnej umowy były podpisane, a motor zmierzał w kierunku nowego domu. Turcja jest ostatnia w formie drogowej kultury, jaką znamy w Europie. Od Iranu zaczynają się jaja, chociaż paliwo jest tańsze niż woda. W Pakistanie widział pierwszy raz w życiu morderstwo. Muzułmanie podpalili katoliczkę na drodze. Zrobił się potężny korek na dwa dni i potężnie wywrócona świadomość odebranego życia. W Indiach jeżdżenie po drogach to dosłownie ”sport kontaktowy”. Nigdy nie śpi w hotelach. To są miejsca dla samotnych pijaków szarej rzeczywistości. W hoStelach przy wspólnych stołach, spotyka się prawdziwe skarby żeglarzy życia.
- Jak wracasz, pytam?
- Motor kosztuje 4000 Euro i lepiej by było gdybym go tutaj sprzedał, ale podpisuje się na granicach odpowiednie dokumenty, że nie zostawi się go w kraju, bez opłaconego podatku importowego. Muszę go zabrać. Wysyłka samolotem to 1500 Euro i pół dnia rozbierania przodu, żeby całość zmieściła się do drewnianej skrzyni.
- Jak to wszystko się w ogóle zaczęło?
- Ooo dobrych pare lat temu. Szukałem formy podróżowania, która dawałaby mi wolność. Padło oczywiście na motocykle. Pojęcia nie mam o mechanice, a miałem trochę obaw więc szukałem sobie podobnych w Irlandii. W mojej okolicy nie znalazłem ani jednego chętnego. Kiedy kupiłem pierwszy motor i pojeździłem po sąsiedztwie, zdecydowałem się pojechać na południe Hiszpanii. Wyszedłem więc z domu, spakowany, pocałowałem żonę w czoło i dojechałem do Cape Town…
- Joseph przecież to jest Południowa Afryka !!!
- No właśnie! Wyobraź sobie złość mojej żony 😉 Nie było mnie w domu 4 miesiące. Miałem wtedy, ciężkie przeprawowo/turystyczne BMW z silnikiem boksera. Grzęzło w piachu bezlitośnie. Paradoksalnie spora część afrykańskich dróg to fantastyczne, równe, płaskie asfalty. Dzięki nim ludność się przemieszcza, dzieciaki docierają do szkoły. Chińczycy inwestują mocno w drogi i zadłużają Afrykę (nie tylko Afrykę). Piękny asfalt, nagle kończy się po kilku dniach i zaczyna piekło. Kręta, górska, piaszczysta droga. Urwanie chmury, cała jest dosłownie zmyta. Błoto przerodziło się w jeziora. 80 km jechałem pięć godzin. Pięć godzin walki. Dojechałem do bramek, a tam facet w mundurze z AK47 pod pachą, zadał mi jedno ważne pytanie, czy mam jakąś przepustkę, którą miałem odebrać tam gdzie skończył się asfalt. Oczywiście nie miałem więc skończyło się na konkretnym: ”how much”. Spora część Afryki jest bardzo skorumpowana. Otumanieni władzą funkcjonariusze. Były miejsca, gdzie nawet nie rozmawiało się, tylko wyciągało z kieszeni ”co łaska” w dolarach i wręczało policjantom, wojskowym, strażnikom. Tylko po to by móc jechać dalej. Innego dnia, jechałem już nastą godzinę. Zbliżał się późny wieczór. Miałem dosyć BMW i grząskiego piachu. Przewróciłem się miliard razy, wszystko przy prędkościach 20 km/h bo szybciej w tych miejscach jechać się nie da. Pusto jak w głowie Magdy Sznajder@*%ej myślę! Nie ma nic i nikogo! Odjeżdża przednie koło, przewracam się miliard pierwszy, resztką sił podnoszę motor, a dookoła mnie stoi całe plemię z wymalowywanymi twarzami i długimi włóczniami. Zaczynam najkulturalniej jak potrafię: ”dzień dobry czy jest tu jakiś nocleg?”. Coś odpowiadają ale mój francuski jest mizerny. Wtem przejeżdża kawałek za nami lokales na motorowerze i nie krzyczy, drze się !!! uciekaj bo oni cie zjedzą !!! Żeby cieszyć się z zaistniałej sytuacji, trzeba być szaleńcem. Pierwszy raz od 20 lat, zacząłem się bać. Już wolałbym rozpalać codziennie zarobionymi pieniędzmi ognisko. Wtedy Suzuki dostało przycisk SPORT, a ja odkręciłem gaz na tyle, że odjeżdżając, tylnym kufrem szurałem po ziemi.
- hahahahahahaha 😉 😉 😉 !!!
- Ani trochę nie było mi do śmiechu! Dojechałem 50 kilometrów dalej do posterunku policji, gdzie wyjątkowo dobrze zostałem przyjęty. Spałem w celi, bo tylko tam było wolne łóżko. Darowanemu koniowi… W środku nocy, zaczęli bić głośno wyjącego więźnia. Zatęskniłem wtedy za domem bardzo.
Śniadanie trwa, przychodzą, dosiadają się różni ludzie. W tym mój ulubiony Columbijczyk – Santiago. Słuchamy razem tych historii z otwartą szczęką. W końcu Santiago powiedział, że Joseph powinien zobaczyć Amerykę Południową.
- Zaczęło się od Columbii, przez Argentynę, na samo południe kontynentu. To co podobało mi się najbardziej, to hotele na godziny.
- Santiago: hahahaha nazywamy to dniem sekretarki. Jak jest święto sekretarek w Columbii, to wszystkie hotele są wynajęte!
- Jak chcesz zniknąć, Paragwaj jest najlepszym miejscem! Granicę przekroczyłem testowo ze ”wszystkimi”… nocą, rzeką… Wracając pokazałem celnikowi paszport, pyta czemu nie mam pieczątki wjazdowej. Mówię, że nie dali, machną ręką i puścił mnie dalej. Wszyscy spadali z tego mostu. Kwitnie przemyt mrówkowy, ludzie noszą na głowach elektronikę. Taiwan eksportuje urządzenia po śmiesznych cenach. Coś jak w Hong Kongu. Co przeniesie człowiek idzie bez cła, to co przewiezie samochód ma cło. Więc noszą ludzie w takiej ilości, że ciężko to nawet opowiedzieć. Wróciłem po motor, na ten cholerny most i w tych ludzi! W nocy przemytnicy ładują tonami łódki. Cała Ameryka Południowa drogowo jest wyzwaniem, a najpiękniejsza jej część to Patagonia. Wylądowałem tam w szpitalu po małym wypadku. Doktor zapytał: ”i co, przewróciłeś się na motorze?” Tak! ”to masz tu tabletki”. Dostałem vit C, a gość wyszedł… 😛
Joseph? Definicja inspiracji !!!
Śniadania jedliśmy codziennie. Codziennie stygło wszystko zanim zjadłem. Niesamowity człowiek co? Warto karmić duszę. Uwielbiam tych ludzi świata, którzy zabierają myśli i rozwijają głowę dzieląc się tym co przeżyli.
Mieszkasz gdzieś i myślisz, że to co teraz robisz, to jak teraz żyjesz to Twój cały świat. Że praca, którą masz, ci ludzie, to wszystko co Cię otacza. Nie obraź się. Ale to gówno prawda. Historyjka, którą opowiada Ci Twój umysł. To tylko Twój software, któremu w każdej chwili można zafundować reset !!!
Pamiętaj! Wszechświat nie daje Ci tego, czego pożądasz.
Daje Ci to, czego aktualnie potrzebujesz!
Jak Twój kubek? Pełen czy pusty? 😉
Igor Bucki, Himalayas
te odnalazłem po powrocie
warto !