One of the best trips ever. Absolutely changed my perspective about China. Rainer experienced the bird flue, I was being fooled a couple of times (iphone, “fluent English girls”, no visa in Hong Kong). We both have realized what Chinese “hospitality” really means and were truly surprised by the beauty of Chinese women.
Due to Shuang’s huge help (thank you buddy again!), we’ve managed to fly around the whole country and see many different places (Guangzhou, Xian, Beijing, Shanghai, Hong Kong). All full of contrast, from extreme wealth to extreme poverty → i.e. kidnapped kids being disabled on purpose for making money on the streets.
Been to local parties. Slept in so many places, in so many different conditions. Been touched by strangers on the bus so many times that later on it stopped even disturbing us. Don’t even remember how many people we’ve met. Were asked for photos on the streets – since we both did not match “colors” with locals – apparently having a photo with a white face = luck.
With no doubt the country is amazing and sometimes what you see is simply breathtaking. It is definitely worth visiting and if I was given a choice of my future “home” – would go for Hong Kong without a hesitation 😉
And the taste of the duck in Beijing … Lang !!! thank you !!! ☺
3 najbardziej znane słowa na świecie?
Made in C H I N A
Zawsze chodził jakiś taki rozmemłany i zawsze w japonkach za co mocno u mnie punktował. Górę też miał niestaranną i luźną. Przeczył mocno kanonowi uniwersytetu, gdzie kazano nam być ”business casual” dzień w dzień, ale cieszyłem się, że odgórnie narzuconych zasad nie uznaję tylko ja. Był za to jedynym Chińczykiem, którego do dzisiaj rozumiem jak coś mówi. I miał ten nasz zachodni luz. Nie wpadał w podgrupy, nie odizolowywał się od reszty białych twarzy. Nawet kupił skuter i dzielnie go ujeżdżał po Monaco i okolicy, co już w ogóle było wydarzeniem. Chińczycy w naszym mniemaniu i naszej rzeczywistości są specyficzni. Trochę przestraszeni. Mlaszczą jak jedzą, blisko podchodzą, mało mówią. Najgorzej jak już mają drugiego Chińczyka pod ręką, wtedy stają się swoim wzajemnym murem, chroniącym przed resztą zachodniego świata. Co za głupota, jechać gdzieś za granicę, żeby podoświadczać, a chować się przed rodzącymi się okazjami. Shuang na szczęście taki nie był i przeczył stereotypom, które sobie w mojej ograniczonej głowie stworzyłem. Lubiłem zawsze wracać z nim na motorze do domu i podpuszczać, żeby dał swoją czarną dwusuwową strzałę na koło. Wtedy zazwyczaj spadały mu japonki i śmialiśmy się obaj.
Rozmawiał z nami zawsze ze swobodą o tripach, świecie, życiu, autach i dupeczkach. Różnice kulturowe wychodziły same z siebie. Skrupulatnie je z Rainerm zgłębialiśmy i dopytywaliśmy co i jak z tym, a tamtym. Zawsze było to ciekawe, tym bardziej, że przecież Chiny są Azjatyckim Tygrysem i ogromną potęgą gospodarczą, a nie tylko tanią siła roboczą. Chętnie dzielił się swoim życiem i swoimi myślami. Miło się tego zawsze słuchało ale przesadził fest, kiedy powiedział, że kobiety w Chinach są piękne.
”Z metra cięte, żółte z powykrzywianym jedynkami. Co ten Shuang gada, jak w ogóle Chinki mogą być piękne” – pierwsze moje przemyślenie na głos. Rainer parsknał, Shuang też i rzucił krótkie : ”matoły! Kończymy te studia, pakujecie tyłki w samolot, ja Was odbieram u siebie i pokażę Wam, ze nie macie racji.”
Zaczęło się od mojej dumy z bycia Polakiem. Na lotnisku w Dubaju mieliśmy przesiedzieć 15 godzin (tani bilet lotniczy wiąże się zawsze z dodatkowymi atrakcjami). Wszyscy mamy przecież jakieś problemy. Dubai również boryka się ze swoimi. Według Kabbalah jak tylko dostrzegasz problem to działa Twoje ego, jak go rozwiążesz, rozwijasz się jako byt. Bardzo chciałem zainwestować w siebie duchowo i standardowo motoryzacyjnie postanowiłem zagospodarować nam czas i odkurzyć kilka koni i byków na masce. Podpaliłem się myślą, zwłaszcza, że stoją pootwierane, a cały internet o tym trąbi.
http://www.messynessychic.com/2013/05/21/so-in-dubai-the-amount-of-abandoned-luxury-cars-lying-around-is-kind-of-a-problem/
Przy wyjściu z lotniska, podchodzimy do bramki z uśmiechniętym strażnikiem. Teraz musisz sobie wyobrazić dwóch gości, całkiem do siebie podobnych, gdzie często biorą nas za braci. Rainera i mnie w sensie, bo do gościa z turbanem i dużą czarną brodą, raczej daleko. Obaj w białych najzwyklejszych na świecie t-shirtach, granatowych krótkich spodenkach i japonkach. Bagaże nadane więc na lekko, atak nie szczytowy tym razem, a na kierownice. Paszporty w ręce mają nawet ten sam kolor. Rainer pierwszy, bardzo proszę, dwa ukłony. Tyle go widziałem. Na mnie Pan turban patrzy z politowaniem, czyta ”Poland” i mówi ”I am sorry, but you can not leave the airport”. Wtedy Polskość rozpiera mi klatkę piersiową i czuję się tak dumny jak nigdy wcześniej. Najchętniej przybiłbym wysoką piątkę Jarkowi albo Donaldowi, za to że tak mocno pchają ten kraj do przodu. ”Cześć Rainer miłego jeżdżenia, ja posiedzę, bo wygodne krzesła tu mają i poczekam dalej na lot do Guangzhou…”
W Guangzhou prócz Shuang’a mieszka 14 milionów mieszkańców. Wychodzi na to, że 13 900 000 przyszło nas przywitać na lotnisko. Ilość ludzi jest nieeeeewyooooobrażaaaaalnaaaaa. Nigdy wcześniej nie widziałem tylu czarnych głów w jednym miejscu i tak blisko siebie. Ukrop jest potworny, późny wieczór, a po pierwszych minutach koszulkę mam mokrą jakbym właśnie wyszedł od Krzysia z tajskiego. To razy te 13 milionów plus zaduch możesz sobie wyobrazić jak milutko. Śmierdzi jak jasna cholera. Do tego nasza ”zachodnia przestrzeń osobista” jest tutaj, tzn. nie ma jej tutaj w ogóle, a jak jest, to jedynie śmiesznym żartem. Gdyby nie kłamał i faktycznie ¾ z tych Chinek były fajnymi laseczkami, nie miałbym nic przeciwko dystansom. Ale niestety większość to przepoceni faceci.
Same riksze, przed lotniskiem same riksze. Napchane, nawalone, naładowane. Podobnie jak nasze maluchy, czerwone są pewnie najszybsze, bo jest ich najwięcej. Nie wiem gdzie jesteśmy, ale idę z powrotem na lotnisko, sprawdzić kiedy jest najbliższy samolot powrotny do cywilizacji. Obojętnie w jakim kierunku, byle na zachód.
Shuang wystukuje w międzyczasie 160 znaków z instrukcją gdzie nas odbierze. Wszędzie te riksze i przepoceni goście przyklejający się do nas ramionami, nogami, plecami – wszystkim. Przyjemniaczki. Tłoczą się jak psy wokól suki. Widziałeś kiedyś w Wałbrzychu ładną i uśmiechnięta dziewczynę? No właśnie, ja też nie. Widok niecodzienny i nie ulega to wątpliwości. Takie samo wrażenie zrobił na nas Phaton na 19” feldze między tymi rikszami. Otwierają się drzwi pasażera, wysiada znajoma uśmiechnięta facjata. W tych samych shortach, japonkach i tak samo jak my romzemłana. Sami swoi. Jak ostatnio, tylko że na drugim końcu świata. Siemanko! Sięgam po swoją torbę, wyprzedzają mnie ręce kierowcy Shuang’a. Tu nic nie będę robił sam jak się okazuje. Dziwne, że na koło na czarnej strzale musiał dawać w MC sam :). Za gości Shuang’a robią tu wszystko. Ale bajer! Nie będę sam siebie okłamywał, że mi się nie podoba. Nie podoba mi się straaasznie ale to co dookoła. Bloki jeszcze bardziej chamskie niż nad Wisłą. Azbestu jakoś mniej, godności chyba też. Wszystko okratowane, rosnące pod samo niebo. Podróba Dubaju, którego miałem szansę nie zobaczyć. Pasów pięć. Tak się zastanawiam do czego to Wam porównać. Miałem kiedyś fajną dziewczynę ze Śląska (pozdrawiam Cię Kala!), zabrała mnie w Bytomiu na osiedle bez drzew, bez trawy, familoki to się chyba nazywało. Jak ktoś był, widział, to jedziemy właśnie piękną limuzyną Volkswagena przez familoki, którym sporo urosło się w górę pod z grubsza licząc czterdzieste piętro. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że Chiny są państwem okrutnych kontrastów, ale zacząłem podejrzewać, że ciamajda mógł na studiach nie ściemniać jak wchodziliśmy do Carrefour’a, że ¾ działu z zabawkami wyprodukowano u jego taty w fabryce – ”made in Shuang”. 🙂
Guagnzhou to nasze Katowice. Industrialne. Szaro, buro, ponuro i mega gorąco. Turystów nie ma. A jak są, to niechący. Za to kulinarnie Kanton potrafi zaskoczyć absolutnie każdego i warto chociażby dlatego, chwilę tu pochodzić. Póki co, kolejnym zaskoczeniem dzisiejszego wieczoru, był hotel. Shuang’a hotel. Trzydzieste ósme piętro, widok na familoki ze złotej klatki. Po wygłupach na lotnisku w Dubaju, tęskniłem za prysznicem i łóżkiem, także szybko wymeldowałem się z potencjalnych aktywności.
Znowu wszyskto za mnie robią. Za Rainera też i też nie marudzi. Zaprosił nas gospodarz na śniadanie do pobliskiej knajpki. Fajnie, że Shuang jest z nami! Jak zobaczyłem menu, wiedziałem, że fajnie to mało powiedziane bo całość w sumie wyglada identycznie jak nasz lotek. Coś tam skreślasz i znaczenia nie ma czy cyfry czy krzaczki. Przychodzi kelner, zabiera i za chwilę przynosi niespodzianki. Ale jak myślisz, że będziesz się cieszył jak pod choinką, to chyba ze skarpetek. Shaung ma w sobie wspomniany na początku luz więc nawet nie pozwolił nam polosować. Odgórnie ustalony zestaw dla każdego. Ja za swoje wygadanie dostałem najlepiej. Kulinarną przygodę w kantonie dzięki uprzejmości mojego skośnookiego kolegi, rozpocząłem od kurzych łapek w galaretce. Przy wiglijnym stole mam rodzinną ksywkę ”niespełniony chirurg”, bo potrafię znaleźć i wykroić tłuszcz gdzie go w ogóle nie ma. Shuang moje bolączki znał ze studiów więc zaczął koncertowo, a ja próbując lokalny przysmak mało się nie porzygałem i to na samą rozgrzewkę. Później było na szczęście lepiej. Sporo warzyw, przygotowanych w różnej formie. Małe porcje, ale rozbieżności ogromne. W jedno śniadanie chciał nam opędzlować smaki swojego życia. Udało się, ale nic z tego nie pamiętam bo miałem dwa priorytetowe zmartwienia. Pierwsze! Kubki smakowe ogarniają i cieszą się zaistaniałą sytuacją. Podają do brzucha, a ten nie wiem jeszcze czy nie wywinie jakiejś solidnej żartóweczki i będziemy musieli z Rainerem jak na królów przystało, walczyć o tron? Drugie, to do jasnej cholery wnosząc po ilościach talerzy na stole, będzie najdroższe śniadanie w moim życiu. Na pierwsze jest zielona jaśminowa herbata. Pije się ją absolutnie wszędzie i do każdego posiłku. Zależy od miejsca. Są takie, że z zalewania robią przedstawienie na 5 minut. Są też takie, że dostaje się w małej długiej porcelanie od razu gotową. Piją ja wszyscy, bez względu na wiek i płeć. I?
I są dwie mega sprawy, z którymi chciałem poczekać do końca tekstu, ale nie dam rady!
Najważniejsza !!! Nie ma celulitu !!! !!! !!! !!! Dlaczego faceci nie mają celulitu? Bo brzydko wygląda – jak mówi stara ludowa mądrość. Zielona jaśminowa herbata drogie panie, pijemy od dzisiaj dużo zielonej herbaty! WORKSUCKS ma zapasy i zaprasza!
I nie widziałem grubasów. Ani jednego!
Żeby podciągnąć nas kulinarnie, a raczej pośmiać się z naszych powykrzywianych min, Shuang zabrał nas na lokalny targ. Dużo rzeczy bardzo mnie zaintrygowało i zwróciło moją uwagę. Pies zamknięty w klatce z przeznaczeniem na obiad popłakał mnie ciężko. Kupiłem go natychmiast i wypuściłem.
Są nawet pociachane krokodyle, którym niestety życia już nie dam rady uratować. Żaba w butelce nie dawała nam spokoju. Hodowana od małego, urosła tak duża, że w życiu nie przeszłaby przez otwór. I nie czekała raczej na księcia na białym rumaku. Gdyby ten się pojawił, rumak dawno by był zjedzony. Żaba była ”zabawką” wyhodowaną przez jak mniemam dziadka, swojemu wnuczkowi. Akwaria pełne były różności. Większość widziałem pierwszy raz w życiu. Część wzruszała, przerażała lub obrzydzała. Shuang obserwując moje miny, śmieje się i mówi : ”jesteś ajgor w Kantonie, tu się je wszystko co ma cztery nogi, a nie jest stołem”!
Źle się na to patrzy, płakać się chce czasami, a co dopiero je! Dzień zleciał nam pod znakiem szeroko otwartych ze zdziwienia szczęk. Tylko tego dnia, zatrzymałem jakieś pięćset chwil na swojej karcie pamięci i Nikon płonął.
Chodząc po ”Katowicach”, głowa kręci się sama. Przejścia dla pieszych stają się sportem akcji i wymagają zaangażowania wszystkich zmysłów. Shuang każe nam pewnie wchodzić na ulicę za sobą i się nie wyłamywać. Trochę strach! Tak bez kasku :). Ulica jest szeroka na 6 pasów. Wchodzisz na ważniaka na pierwszy. Idziesz po pasach. Rozpędzone auta nawet nie dohamowują. Mijają Cię z przodu, z tyłu. Na centymetry ocierając się o brzuch albo plecy lusterkami. Zastanawiasz się czy na te pasy to nie szkoda farby jednak, bo nic przecież to nie zmienia. Skupienie na maxa, a Shuang idzie przed nami i pisze do kogoś sms’a… nawyk osób latami kontemplujących wieczność, ha!
Za śniadanie nie zapłaciliśmy nic. Za hotel nie płacimy nic.
”Możecie zostać tak długo jak chcecie”
Kochany, co? 🙂
Ale tak długo jak chcemy, to raczej długo nie będzie bo w Guangzhou limit atrakcji szybko nam się skończy. Chociaż wpadło mi coś dzisiaj w oko, w drodze powrotnej. ”Thai Massage” – było napisane. Shuang przerabiał swoje rozmowy kwalifikacyjne i robił coś jeszcze tajemniczego, o czym powiedzieć nam nie chciał więc nie widzieliśmy go przez kilka kolejnych dni. Za to mieliśmy do dyspozycji kierowcę z limuzyną i całą listę ”TO DO”. Bawiło nas codzienne jedzeniowe losowanie w LOTTO i te niespodzianki, które przynosił kelner. Z limuzyny nie korzystaliśmy, bo więcej doświadcza się metrem, piechotą i busikami. Zdjęcie z białą twarzą to szczęście! A oni tu są chyba nieszczęśliwi, bo dziennie klepaliśmy po przynajmniej sto zdjęć na głowę. Przypadkowi ludzie. Najczęściej ręcznie tłumaczyli o co chodzi. Śmialiśmy się przy tym sporo i wygłupiałem się zawsze solidnie z każdą kolejną napotkaną osobą bardziej. W końcu chodzi o szczęście!
Schliemann borykał się z podobnymi bolączkami, nas one bawiły i sprawiały sporo radości. On tak lekko nie miał i w swoich ”sprawozdaniach z podróży” – pisze tak: ”Odziany orangutan albo goryl na ulicach Paryża nie wywołałby takiego zdumienia i zaciekawienia jak moje pojawienie się wśród mieszkańców. Nieprzebrany tłum otoczył europejskiego podróżnika, kiedy przybył on do małej miejscowości, a gdy ściągnąl na noc do swej kwatery, otoczyło ją siedemdziesięciu ciekawskich, którzy podarli papierowe szyby i weszli przez okna, aby przyjrzeć się z bliska mężczyźnie o krórko przystrzyżonych włosach, który – jak szybko rozeszła się wieść – nie pisze pędzelkiem z góry na dół, tylko piórem od lewej do prawej”.
Apropos pędzelków i piórek, spokoju nie dawał mi ten ”Thai Massage” więc kiedy tylko Shuang zapukał wieczorem do pokoju, zaraz po pogratulowaniu mu nowej peruki, zapytałem o co chodzi z tą Tajladnią w Chinach? Peruki? Tak, Shuang mimo bycia ciągle szczylem, zaczął łysieć. W Chinach, brak włosów to brak szacunku, a co za tym idzie ogromne trudności z dostaniem pracy. Shaung pochodzi z baaaardzo zamożnej rodziny i pracę jaką mu przygotowano, niestety nie może wykonywać bez włosów. Co ja o tym myślę, jest zupełnie nieważne. Ważne jest, że to jest zupełnie serio. Stąd peruka, a za kilka tygodni przeszczep włosów. Jeszcze przykro mi nie było bo to dalej ”Katowice”, ale jak zobaczyłem później Hong Kong to zacząłem mieć delikatne pretensje do swoich zakoli, bo popracowałbym tam chętnie.
- hahaha wiedziałem, że o to zapytasz! I wiem, że na pewno pójdziesz i wciągniesz w to biednego Rainer’a!
- Ty mów mądrala co to jest, bo teraz to myśl już zasiana i na 100% kiełkuje.
- To jest masaż nagim ciałem. Masuje Cię kobieta nagim naoliwionym ciałem z typowo chińską relaksacyjną muzyką w tle.
- Ooooo jaaaa !!! Nago? tak nago nago, cała nago?
- Hahaha tak! Jest super i przeprosisz mnie, za te ”z metra cięte” ! 🙂
A dlaczego akurat ”tajski”? O to już nie zapytałem bo nie miało to kompletnie znaczenia. Coś tam chodziliśmy codziennie, coś tam oglądaliśmy. Zdjęć robiłem setki. Ale to i tak jedno wielkie nic. Bo więcej niż wszystko czekało na nas pod magicznym neonem, do którego prędzej czy później musieliśmy zajrzeć. Trochę go namawiałem. Szukałem argumentów. Ciekawość jest zawsze najcięższa do opanowania. Na wejściu stał sympatyczny wytatuowany jegomość w garniturze. Wyglądał na takiego co wysoko i mocno kopie. Powiedziałem, żebyśmy weszli tylko zobaczyć czy faktycznie z metra cięte z krzywymi jedynkami, czy może żyjemy w nieświadomości. ”Muszę ogolić jajka i pachy, i wracamy tu jak najszybciej” – tyle widziałem Rainera, który wychodząc w pośpiechu zaczął przypominać mi Roberta Korzeniowskiego.
Na samo ”dzień dobry” dostaliśmy ręczniki, prysznic, piżamki (takie szpitalne, zawiązywane z tyłu), papcie, wygodne podgrzewane fotele (pierwsza klasa Emiratów), telewizor i drinka. Zamiast drinka, poszedłem w sok arbuzowy, który jest Chinach absolutnie wszędzie. I jeśli chodzi o smak, i o uzupełnienie elektrolitów jest moim numerem jeden. Do tego stopnia, że po powrocie z Chin, zacząłem w domu mrozić i miksować arbuzy. Z miodem – pyyyycha !
Krótki relaks i przyszła po nas przewodniczka dzisiejszej przyjemności. Puszczam eR (tu specjalnie nie piszę imienia mojego kompana wojaży, żeby jego aktualna wybranka, nie przetłumaczyła sobie w internetach tego co napiszę zaraz, bo ponoć czytuje worksucks’a i podróżuje ze mną po świecie przez google translate więc errr to nie chodzi o brygadę RR, tylko wiemy wszyscy o kogo) przodem, przed nim idzie kierowniczka wycieczki. Fotele znikają za plecami. Przed nami nastrojowe światło i nie stanowiska, a oddzielne zamykane pokoje. Coś jak korytarz hotelowy. Muzykę faktycznie słychać już z daleka. Ładnie pachnie olejkami. Stoi. Długa, wyższa ode mnie o głowę. Sliczne umięśnione nogi, chyba narciara! 🙂
W kusej spódniczce, lekko za kiciusia. Czarne długie włosy. Proste struny. Wolę białogłowy ale Shuang stawia, a wiemy wszyscy jak to jest z tym darowanym koniem i zębami. Staram się nie mieć w sobie naszej typowo narodowej cechy (zazdrość), ale jak ją zobaczyłem i zrozumiałem, że eR idzie pierwszy i ją przechwyci, to przywaliłem mu przyjacielską, zazdrosną, solidną mukę. Hahahaha ten jego uśmiech !
Coś mieszam z karmą, bo przed moimi drzwiami bogini nie stoi. Szkoda, że Shuang jej nie widział, bo zrozumiałby skąd wziął się mój stereotyp. Rozpoczynam walkę w środku z samym sobą, jak zrobić to grzecznie, żeby nikogo nie urazić, a żebym jednak nie musiał się zmuszać – jak to mówi Grześ ”aaa niech ma, jej też się coś od życia należy”. Najprostsze rozwiązania w życiu są najlepsze więc swoją rozbudowaną wypowiedź zacząłem od ”yyyy”. Inteligentnych ludzi zatrudniają w tym centrum masażu, bo szybko padło ”change the lady?”, na co zanim pomyślałem, odparłem ”yes”.
Nie byłem z siebie dumny, ale wiecie jak jest. Poszliśmy do pokoju, w którym byliśmy już dzisiaj z eR, zanim stał się Robertem Korzeniowskim. Z tych 14 milionów mieszkańców Guangzhou, wyłowiono 100 najładniejszych kobiet i kazano mi teraz dokonać wyboru. Radary działają jak zawsze więc po 3 sekundach rozglądania się, wiedziałem już wszystko. Piękna! Nie mój typ, ale zrobiła ze mnie przemytnika kajaków w 2 sekundy. Leżę na brzuchu w tej śmiesznej piżamce. Całość trwa już z 10 minut. Ugniata mi nieudolnie plecy. Muzyczka niby leci, ale Shuang mówił, że bedzie inaczej. Z metra cięta nie jest (brzmi to brzydko, zgadzam się). Wręcz przeciwnie, jest tam jakaś domieszka krwi europejskiej w którymś pokoleniu, bo jest smukła, wysoka, zgrabna. Ewidentnie pije dużo zielonej herbaty bo celulitu brak, a przyglądałem się dobrze, nawet coś tam podotykałem dla pewności. Masaż jest do bani i mało z masażem ma wspólnego. Koleżanka z pokoleniem europejskim prócz jednego genotypu niestety więcej wspólnego nie ma bo po angielsku nie mówi nawet ”okay”. Lubię te łamigówki, zwłaszcza w takich kuriozalno/niecodziennych sytuacjach. Gimanstykuję się trochę, nadrabiam mimiką i gestykulacją. Zaczyna coś rozumieć, wyciąga długopis i pisze jakąś kwotę na kawałku chusteczki. Nie wiem ile Shuang zapłacił, ale idę vanbank i wybieram najdroższą opcję z trzech wymienionych. Nie zajęło jej to sekundy i nie miałem na sobie już tej durnej piżamki. Za to ubrała mnie solidnie we wstyd i niepokój, siebie w piękno i gorący olejek. Położyłem się z powrotem na brzuchu i czuję na plecach jej ciepły perfekcyjny biust. Na karku czuję ciepły oddech. Muzyka jakaś wyraźniejsza, czas trochę zwalnia. Mózg chyba też bo odpływam. Biust czuję na udach, na swoim krzyżu iskrę jej ciepłych bioder. Biodra wędrują w górę aż do karku (she came twice on my neck!) i z powrotem w dół. Później pierwsze skrzypce przejmują pośladki, dłonie, usta. Podoba mi się w Chinach… na maxa !!! Aha! i nic nie jest w poprzek! Nie potrafię sprecyzować ile czasu spędziłem w raju, ale na pewno lekko ponad półtorej godziny. Czuję się jak po mieszance Porto i Estazolamu, do wyjścia i pod prysznic powinno udać się w pojedynkę. eR nie ma po drodze. Drzwi jeszcze zamknięte. Usiądę, poczekam. Po głosie słyszę, że role się chyba odwróciły i że to eR masuje teraz panią, i wychodzi na to, że mocno się przykłada, bo pani bardzo się podoba. Ten eR to dobry chłopak jest :).
Wyszedł z takim rogalem, że w życiu go takiego szczęśliwego nie widziałem, a znamy się już kilka wcieleń. Padło jedno szybkie pytanie ”czy ty?” i jedna szybka odpowiedź ”oczywiscie”! Sprawę mieliśmy wyjaśnioną i do końca wieczoru mogliśmy nie odezwać się słowem, a naszą radością oddychało całe Guangzhou.
Od tej pory wracaliśmy na masaż codziennie. Żartuję oczywiście, bo byliśmy tam dwa razy dziennie. Raz po śniadaniu, na dobry początek dnia, drugi raz po kolacji na dobry sen. Zapoczątkowało to super tradycję i odpalamy lokalne specjały w każdym miejscu, w którym się znajdujemy, a podoba się wszystkim uczestnikom zawsze, do tego stopnia, że Tomalo w Japonii z salonów masażów nie chciał w ogóle wychodzić.
To był pierwszy moment, kiedy przyznałem Shuang’owi rację i oficjalnie przed samym sobą go przeprosiłem, że mogłem wątpić w piękno kobiet w tym niesamowitym kraju. Trochę naciągane piękno, bo w mieście było zdecydowanie mniej ładnych dziewczyn, no ale!
Kiedy zapytał nas czy mamy jakieś limity czasowe na powrót do domu, dobrze już wiedzieliśmy, że coś kombinuje. Położył na stole bilety lotnicze. Rzuciłem okiem : Xian, Beijing, Shanghai, Hong Kong. Na nich nasze imiona… Podnieśliśmy go z radosci pod sam sufit ! 🙂 Bawiło mnie to tym bardziej, że w 1865 roku, jeden z najbogatszych ludzi na tej planecie zasuwał na ośle odkrywając te same miejsca, które opisywał tak: ”Jeśli się uwzględni warunki komunikacyjne w 1865 roku, to Schliemann pędził przez Daleki Wschód, jak gdyby ścigały go furie. Jego głównym środkiem lokomocji był statek, ale również zaprzęg konny i grzbiet osła. W ten sposób zwiedził Singapur, Dżakartę, Bandung, Sajgon, Hongkong, Fu-tsu, Szanghaj, Pekin, aż do Wielkiego Muru Chińskiego i z powrotem do Pekinu i Szanghaju. Wozem zaprzężonym w muły dotarł Schliemann do stolicy Chin, Pekinu. Wyobrażał ją sobie zupełnie inaczej. Spodziewałem się natrafić w śródmieściu na cuda cudów, ale okronie się zawiodłem. Ponieważ w Pekinie nie ma hoteli z wyjątkiem odrażających i brudnych zajazdów dla podróżnych, zatrzymałem się w buddyjskiej światyni… Schliemann podziwiwał szerokie ulice Pekinu, ale stan ich oceniał krytycznie. Nie ma prawie ulicy na której nie byłoby bardziej lub mniej rozwalonych domów. Pełno na ulicach gór i pagórków, gdyż wyrzuca się na nie wszelkie nieczystości i odpadki. Ponadto trzeba uważać, nawet jadąc konno, aby nie wpaść w dół. Schliemann stale napotykał gołych lub okrytych łachmanami żebraków. Zbierali oni na wysypiskach śmieci rozmaite przydatne dla nich rzeczy, nawet skrawki papieru i wypalone resztki węgla. W mieście panował okropny hałas, słychać było szczekanie bezpańskich psów, ryk osłów i beczenie długowłosych mongolskich wielbłądów, które w karawanach liczących niekiedy siedemdziesiąt zwierząt ciagnęły przez ulice, uwiązane za nozdrza”.
Najbardziej nie mogłem odżałować tych wielbłądów. Reszta też się nie zgadza, prócz okropnego hałasu ale ten jest zawsze ponadczasowy. I jeśli Schliemann pędził, to my lecieliśmy… dosłownie. Wyściskaliśmy Shuang’a za wszystkie czasy. W Pekinie odebrała nas Lang – koleżanka ze studiów. Ze zdecydowanie mniejszym luzem niż nasz pierwszy gospodarz, ale jeszcze z delikatną zachodnią nutką. Nie zatrzymaliśmy się w świątyni buddyjskiej, a szkoda. Trafiliśmy za to po wskazówkach Lang do jednego z najlepszych hosteli w jakich spałem. Podłogi w całym obiekcie były kamienne z wydrążonymi ”rynienkami” w każdym kierunku, w których pływały te tak popularne złote rybki. Centrum jakieś uporządkowane, bez gór śmieci. Zdecydowanie bardziej międzynarodowo niż w Guangzhou. Nie jesteśmy już jedynymi białymi twarzami w okolicy. W ogóle nam się już nie przyglądają. Trochę smutno bez codziennych fotosesji. Spokój! Jak jeździsz i lubisz coś odkrywać, to wiesz, że nikt tak nie pomaga jak lokales. Przewodnik zawsze pokaże Ci standard, który widzą wszyscy. Lokales pokaże Ci swoje ścieżki, a te często są wyjątkowe. Shuang zaczął z nami kulinarnie. Lang zawsze była ”imprezowa” i taką część swojego świata nam pokazała. Ja jako, że imprezowy nie jestem przyglądałem się bardziej niż uczestniczyłem. Pierwszy wieczór wylądowaliśmy w barowo/klubowej dzielnicy, gdzie standard. Czyli szybkie wózki, światła, głośna muzyka, trochę złota i uuuu Shuang przepraszam raz jeszcze za te z metra cięte. Wszystko stuningowane – targ próżności. Szybko grymasiliśmy z Rainerem, że wolimy na masaż no ale noc zleciała na umcy umcy. Ćpają i zataczają się tak samo jak w każdym innym klubie na tej planecie. Różnica taka, że wszyscy mają czarne włosy więc w białym klubie kontrastuje super.
Przesiedziałem pół nocy patrząc na dzieła sztuki na kółkach z różnymi fajnymi emblematami na maskach. Pobajerowałbym chetnie, ale angielski jest towarem niszowym. Pytam Lang dlaczego tak jest? Że przecież masażystki tak nie poderwę na pewno. Te które mówią po angielsku, są z tak zwanych ”wyższych sfer”, studiowały za granicą i daleko im do przeciętnej Chinki. Takich jest zdecydowanie mniej tej nocy więc niestety nie pogadałem, a potencjał na długie rozmowy był co dwa metry.
Kaczka po pekińsku jest epicka i znanają ją wszyscy na świecie. Rainer coś słyszał, ja nie wiedziałem nic. Umówiliśmy się z Lang w pięknej dzielnicy nad jeziorami. Wieczór, ciepło ale już nie tak gorąco jak u Shuang’a. Za to jest metro, które zdecydowanie ułatwia nam komunikację, a nazwami stacji łamie nam język.
Wszędzie girlandy świetlne. Tabuny osób. Wszyscy w podobnym celu. Jesteśmy w dzielnicy knajp. Wygląda trochę jak plan filmu. Bajka! Kurcze jak pięknie. Wszędzie słychać chilloutową muzykę, trochę jak jakiś letni kurort nad oceanem. Przyjechaliśmy tu po to, co wszyscy. Po kaczkę. Lang długo nie wybiera. Ona bywa. Także temat knajp ma w małym palcu i prowadzi nas do ”najlepszej”. Kolejka na prawie dwie godziny stania. Mi na rękę, bo te girlandny z żarówkami chętnie podotykam wzrokiem. Pogłaszczę trochę myśli, posiedzę, podumam, popatrzę na ludzi i wymyślę im scenariusze życia. Lang zostawiła numer, gdyby coś miało się zwolnić szybciej i poszliśmy pocieszyć się chwilą.
Kaczkę przywozi na biało ubrany kucharz. Jeszcze skwierczy i nikt nas nie pytał jak wypieczoną chcemy. Robią ją na swój sposób i musi Ci posmakować, bo taka właśnie jest. Kroi pierś na super cieńkie kawałeczki. Każdy dostaje po kilka kawałków na swój mały talerzyk. Kuper, nogi i resztę szkieletu zabiera. Koncert kulinarny grają jeszcze dzisiaj małe naleśniczki, sos, pędy bambusa, cebula i paradoksalnie ! japońskie słodkie piwo. Naleśnik bierzesz w ręke, do środka wkładasz kawałek mięsa, to zielone, cebule, trochę sosu. Całość zwijasz w taką ala pitę gyros z Rhodos, maxymalnie dwa gryzy i Twoja. Smak? Ha ! nie potrafię 🙂 sorry ! musisz spróbować ! Rytułał powtarzam naście razy. Za każdym razem smakuje mi jeszcze bardziej. Przerywnikiem jest japońskie słodkie piwno. Masaże najlepsze są tajskie w Chinach, to żebyś sobie zapamiętał, a piwo najlepsze jest japońskie. Zestaw rozwala podniebienie doszczętnie, a gdyby bilety były tańsze, poleciałbym tam raz jeszcze tylko na kolację. Mistrz świata jest ta kaczka. Miejsce jest bardzo ważne. Wróciłem zafascynowany, poopowaidałem rodzicom. Polecieli, spróbowali i do zafascynowania było daleko. Także jak będziesz wybierał knajpę, a nie masz na miejscu Lang, to zerknij chociaż na tripadvisor’a, żebyś trafił w smak. Obłęd to co zafundowała nam Lang. Jaja, bo znowu za nas w Chinach płacą. Pytamy ją dlaczego tak jest? Ponoć zwyczajem kulturowym jest przyjmowanie swoich gości najlpiej jak się potrafi. Stąd często za posiłki Chińczycy za Ciebie zapłacą. Rainer odpala fejsa – ciężko w Chinach chodzi i jest bardzo mocno blokowany – żeby sprawdzić kogo i gdzie w Chinach jeszcze znamy :)?
Kanjpy, knajpami. Jedzenie, jedzeniem ale Pekin ma dwa obowiązkowe przystanki: Zakazane Miasto i Wielki Mur.
”Po drodze – pisze Schliemann w sprawozdzaniu z podróży, – przechodziłem koło pałacu cesarskiego, położonego na przeszło dunastokilometrowym terenie i otoczonego murem wysokim na osiem metrów. Nikomu nie wolno tam wejść poza najwyższymi dostojnikami. To miejsce należałoby określić nie jako pałac, lecz dosadnie, jako więzienie cesarskie, gdyż, zgodnie z obyczajem tego kraju, cesarzowi nie wolno go opuszczać”.
Czy biedny cesarz? Na pewno! Ale jak kreatywny, to jest gdzie się ganiać. Schliemann ponoć często kłamał, ale wymiary się zgadzają. Całość jest ogromna. Jak będziesz, pochodzisz, podotykasz, pomyślisz. Zrobisz to po swojemu, to jest przecież najważniejsze w podróżowaniu. Ale! koniecznie proszę Cię, wyjdź na wzgórze, na koniec Zakazanego Miasta i zobacz całość dachów z góry. Potem sobie pogłówkuj czy faktycznie więzenie czy może piękny plac zabaw? Miejsce jest magiczne, wziosłe, dostojne. Trochę za luźno je opisuję, bo na żywo zachwyca i dystansuje. Nikt nie mówi o szacunku, ten budzi się sam. Także jak w tamtych czasach przychodził ktoś w ”odwiedziny” w dowolnym celu, po przekroczeniu pierwszej bramy blisko zaprzyjaźniał się ze swoją pokorą. Jeden dzień może okazać się poważnym deficytem czasu. Jak czasy polskich królów na Wawelu to czasy lokalnych wirachów i robi to na Tobie wrażenie, to Zakazane Miasto z carskimi dynastiami, to sycylijska mafia z ojcem chrzestnym na czele. Taka jest mniej więcej dysproporcja.
”Szczególne zainteresowanie Schliemanna wzbudził Mur Chiński, największa budowla na świecie. Ponieważ położony jest on z dala od uczęszczanych szlaków, każde zbliżenie się do niego związane jest z ryzykiem. Ostatecznie nasz bystry obieżyświat najął chińskiego przewodnika, który jak się później okazało, nie grzeszył odwagą. Konno wyruszyli w drogę na północ wrac z wozem zaprzęgniętym w muły. Następnego dnia Schliemann sam udał się na zwiedzanie Muru Chińskiego, gdyż jego towarzysz szybko skapitulował z powodu głebokiej przepaści. Henryk wspinał się na mur częściowo na czworakach. Trudno było wejść na tę gigantyczną budowlę szerokości sześciu do ośmiu metrów i wysokości od ośmiu do dwunastu metrów. Droga biegła przez skalisty grzbiet górski. Po pięciu i pół godzinach Schliemann wdrapał się wreszcie na jedną z wież. Widok z góry pozwolił mu zapomnieć o trudach wspinaczki. Rozmarzył się – widziałem już wspaniałe panoramy z wierzchołka wulkanu na Jawie, ze szczytów Sierra Nevada w Kalifornii, ze szczytów Himalajów w Indiach i wyżyn południowoamerykańskich Kordylierów, ale nic nie może się równać z widokiem, jaki roztoczył się tu przed moimi oczami”.
Lang woli knajpki i kluby. Nie chciała towarzyszyć nam w kilkugodzinnej przejażdżce autobusowej w stronę jednego z kilku cudów świata. Założenie było proste, gatunek ludzki ma taką idiotyczną naturę, że musi wojować. Jak walczy, to się broni. Chińczycy mieli, mają i mieć będą rozmach we wszystkim co robią. Fortyfikacja obronna, którą stworzyli widoczna jest ponoć gołym okiem z kosmosu. Nic dziwnego, bo ma prawie 9000 km długości. Miesiąc jeździłem po zachodnim wybrzeżu USA samochodem. Zobaczyłem wszystko co zobaczyć chciałem i zrobiłem 8000 km, czyli tysiąc mniej niż Chińczycy wybudowali… Mur chronił kraj przede wszystkim przed atakami zbrojnym i historia zaczyna się jeszcze przed naszą erą. Także kawał czasu, sporo pewnie krwi i bijatyk. Miał też jeszcze jedną bardzo istotną obronną funkcję. Chronił chińską część Jedwabnego Szlaku, a wszyscy wiemy, że tam gdzie kwitnie handel i kasa się zgadza, zawsze są ładnie opakowane sikoreczki. Wchodząc po tych stromych schodach wyborażałem sobie wszystko w różnej kolejności. Schody są strome i po pół dnia chodzenia po murze czuję się jakbym właśnie wszedł na Rysy. Ludzi jest standardowo ogrom, wszyscy tłoczą się blisko przystanków autobusowych. Chcieliśmy z Rainerem znaleźć kawałek surowej historii, gdzie można podotykać wieków. Złamaliśmy dwa zakazy i godzinę później byliśmy już na wieżach sami. Obserwując horyzont. Nie ma szans, że w takich momentach Twoja głowa nie zafunduje Ci wycieczki w stylu ”jak to kiedyś było i czy było ciężko”? Jak już po entych schodach zaczynasz wypluwać płuca i podpierasz się ręką o ścianę (albo jak Schliemann śmigasz na czworakach), poczujesz pod palcami wyryty szmat czasu. Podpisywali i podpisują się wszyscy jak leci. Przez wieki. Prawie każda cegła ma na sobie czyjąś historię. Cegieł jest tyle ile pewnie straconych żyć przy budowie tej potęgi i zgodzę się ze Schliemann’em, że widok jest niepowtarzalny, ale czy lepszy niż Himalaje? Nie wiem bo jeszcze nie byłem, ale jak tylko będzie szansa to porównam! Ciężko się tam poruszać z plecakiem, w trampkach z pełną butelką wody. Nie wyobrażam sobie jak zmienia się definicja słowa ”ciężko” dla tych, którzy to wybudowali.
< papa Lang / samolot Xian >
Armia Terakotowa w Xian robi podobne wrażenie. Jak uświadomisz sobie jeszcze ile w tym wszystkim jest pracy rąk ludzi i jakie musiały to robić zdolniachy, to już zupełnie otwiera się szczęka. W Xian niestety nie mieliśmy żadnego lokalnego specjalisty więc wylądowaliśmy w hostelu w pokoju bez ani jednego okna. Były dwa łóżka i nic więcej. Głową prawie dotykaliśmy sufitu. Klaustrofobia to mało powiedziane. Knajpy przestały nas już cieszyć, bo coś opuściło nas szczęście w Lotto i przerobiliśmy niejedno oczyszczanie organizmu. Przestało nam nawet smakować to co widzieliśmy przed zamówieniem. Brakowało nam chemii zachodniego jedzenia. Kiedy wypatrzyłem Pizzę Hut, zjedliśmy po półtorej SuperSupreme na głowę – tak się stęskniliśmy. Pekin jest naszą Warszawą. Ciągnie całe państwo, narzuca standard i wyznacza kanon. Xian jest naszym Poznaniem. Czyli prócz toru wyścigowego i skoków spadochronowych nie ma nic. Tu jest tak samo. Armia Terakotowa i dziękuję. Targi, lokalne mniejsze, większe uliczki – to jest wszędzie. Nie ma nic charakterystycznego, co zapamiętałem prócz wspomnianych rzeźb i ogromnego skrzyżowania ze starą wieżą na środku ronda, na którą można wejść. Zaskoczył mnie za to solidnie i to pamiętać będę długo, biedny człowiek, któremu myślałem, że pomagam, a chyba przegrałem walkę z ego i zazdrością Rainer’a. Otóż wychodzimy z kolejnej przewodnikowej atrakcji, czegoś co zobaczyć powinniśmy. Podchodzi do nas biedny człowiek w worku po ziemniakach. Wyciąga nowego iPhone’a z zapytaniem handlowym. Rainer myśli, ja decyduję. Mówię, że biorę. Targujemy cenę, bo inaczej to przecież nie działa. Dotykam, mieszam wskazującym – działa wszystko. Rainer’a oczy czerwone z zazdrości (jest fanem gejfonów). Wyciągam kasę, płacę. Spodziewam się numeru ale póki co wszystko idzie zgodnie z planem, a ja właśnie ”zarobiłem” na bilet powrotny albo miesięczny karnet na masaż. Ktoś coś krzyczy o jakiejś policji. Wkładam telefon dla niepoznaki w kieszeń, bo robi się trochę nerwowo. Handlowiec zwija pieniądze w rulon. Odchodzimy. Każdy w swoją stronę. Wsiadamy do autobusu. Rainer nie daje mi żyć. Pokaż, pokaż. Wyciągam. Nie działa. Wydmucha. Rozegrane koncertowo. Jestem matołem – Shuang miał rację :). W pełni sobie na to zasłużyłem. Rainer’a oczy? Sama radość! Hahaha to nie tylko polska cecha! Przysięgam, że nie zauważyłem kiedy podmienił, a byłem pewien, że patrzę mu na ręce bez przerwy.
”Schliemann spotykał również przestępców z deskami wielkości jednego metra kwadratowego na szyi. Wypisane były na nich ich czyny i rodzaje kary. Deski uniemożliwiały skazańcom samodzielne jedzenie. Byli oni zdani na litość bliźnich. Chińczycy obchodzili się surowo z kryminalistami, natomiast zmarłych otaczali wielkim szacunkiem”.
Pan zasłużył sobie na deskę z dużym uśmiechem. Na mojej wylądowało by duże L, to które przykładasz sobie do czoła, jak chcesz komuś pokazać, że ”Looser”. Ale faktycznie cmentarze fundują zadumę. Szczątki najczęśćiej palą – zrozumiała sprawa, jeśli chodzi o ilość dostępnego miejsca i ilość ludzi. Nie ma takiego czegoś jak znicze. Formą modlitwy jest zakup czegoś zmarłemu. Można mu nawet kupić driftowóz jak lubił latać bokiem :). Poważnie, jest wszystko. Nawet całe domy, które podpala się wierząc, że w zaświatach nasz krewniak dostanie to co właśnie palimy.
Schliemann ładnie ujął surowe traktowanie kryminalistów. Polityka jednego dziecka w Chinach trochę namieszała. Rodzice, którzy nie mają w domu telewizora, a mają siebie, a niestety czasy antykoncepcji tam jeszcze nie dotarły, mają nadprodukcję. W rezultacie w obawie przed mandatami nie rejestrują części swojego potomstwa. Ta NIESTETY staje się łatwym łupem grup przestępczych, które porywają dzieciaki, oblewają je kwasem, obcinają im kończyny i takie kadłubki rzucają na ulicę jako maszynki do żebrania. Płakać się bardziej chce niż z tym psem w klatce u Shuang’a. Pomyśl jaka rozpacz tego młodego człowieka i rodziców. CHORE !
Z Xian polecieliśmy do Shanghai’u karnąć się po Jangcy, zobaczyć te 24 miliony mieszkańców na żywo. Pół Polski w jednym mieście! Liczyliśmy też jak nie na kasyno, to na krótkie, intensywne i efektywne popisy na lokalnej giełdzie papierów wartościowych. Z wszystkich przydomków ”Paryż Wschodu” podobał mi się najbardziej i po pierwszych dwóch krokach w centrum będziesz wiedział dlaczego akurat tak. ”Azjatyckiej Prostytutki” nie rozumiałem. Jeszcze.
Bund faktycznie wygląda jak Paryż. Jedna kamienica za drugą. Wszystkie cukierki. Wycackane. Dwie ulice dalej już kable elektryczne wiszą nad samą ulicą i wszyscy na skuterkach, zamiast w limuzynach. Bund podoba mi się bardzo. Polubiłem go tak samo jak nasz Kraków. Po drugiej stronie rzeki kontrastuje Pudong, który podoba mi się chyba jeszcze bardziej. Same nówki sztuki. Metal, szkło i pochyla się nad nimi wszechświat. Biznesowe centrum wschodniego świata – myślałbym tak, nie widząc jeszcze Hong Kong’u. Dzielnice są bardzo zróżnicowane, znalazłem nawet park z australijskiego Melbourne. Wzorów było kilka i taki jaki był czas, tak budowano. Eklektyzm? W bogatym chińskim wydaniu. Kasę czuć w Shanghai’u z daleka. Jest też dzielnica świateł, gdzie mój kumpel Siatkowski (firma reklamowa) zbiłby fortunę!
Poszliśmy z Rainerem popatrzeć na ludzi i jak tylko weszliśmy na główną ulicę świateł dopadły nas dwie gwiazdy. Wysokie szpilki, długie ładnie umięśnione nogi. Ładnie tu i wcale nie myślę o neonach. Zaskakujące, w końcu angielski! Może Lang miała rację i tu jest więcej tych ”z dobrych sfer”. Rozmawia się super, w końcu dziewczyny zapraszają nas na herbatę. Pięknie! eR już się cieszy, że będzie mógł dzisiaj panią wymasować :). Gdybyś tam stał na naszym miejscu i patrzył na te piękne ciała w tych wysokich szpilkach też byś się cieszył! Lepiej tych puzzli byśmy nie ułożyli. Dużo optymizmu po drodze. Im dalej od centrum, tym jakoś bardziej przytłaczająco. Niebieskawe światła klatek schodowych stwarzają specyficzny filmowy klimat. Wchodzimy po stromych, wąskich schodach do mieszkania studenckiego dziewczyn. Na wysokości oczu mam falujące krótkie jeansowe spodenki z jędrnymi pośladkami. Klatka schodowa była w tym momencie Rainer’a zmartwieniem, bo na pewno nie moim. Ale wnosząc po jego uśmiechu, raczej też o niej nie myślał.
Na drzwiach metalowa 21, drewniane skrzypiące drzwi. W środku nie wiem ilu ale kilku gości. Wszyscy oklejeni tuszem i w oczach mocno zakorzenione skurwysyństwo. Rozglądam się w koło i intuicja do ludzi jest tu zbędna. Na pierwszy rzut oka widać, że wdepnęliśmy w gówno. Brazylia to nie jest, ale nerki pożyczają bankowo. Długo się nie zastanawiając krzyczę do Rainera, że wiejemy. Pośladki całe posiniaczone. Dobrze, że się nie rozciągam ostatnio bo taki przerażony byłem, że kopałbym się piętami w głowę. Niemiec biega szybciej więc jego t-shirt furkotał lepiej niż na motorze. Tak się skończyło zaproszenie na ”herbatkę”, że klapki trzeba było kupić nowe, bo stare pogubiliśmy. Spodnie też były do wymiany, bo wytrzepać się nie dało. Wtedy zrozumiałem, że przecież Jedwabny Szlak nieważne w jakich czasach, zawsze rządzi się tymi samymi prawami i dlaczego ”Azjatycka Prostytutka”. Jak mógłbym, to wziąłbym Mur Chiński w kieszeń i miał go zawsze przy sobie.
W Shanghai’u nie wierz w bzdury o ładnym angielskim i herbatkach ! To na pewno. Zamiast tego idź od razu do windy na wieżowiec Jin Mao Tower. Zobaczysz, że z Krakowem ma jeszcze jedno wspólnego to piękne miasto. Smog. Widać wyraźnie gdzie kończy się zdrowie – okolice 40stego piętra.
Na lotnisko koniecznie karnij się Maglev’em. Kolej magnetyczna, jedna z niewielu na świecie na tą chwilę, rozpędza się szybciej od najszybszych zabawek jakimi się bawiłem. Leci dokładnie 430 km/h. Jak siedzisz, a pociąg unosi się nad torami, nie czujesz zupełnie nic. Gdyby nie wyświetlana aktualna prędkość, w ogóle byś nie poczuł co się dzieje i spokojnie możesz dalej czytać książkę. Jaja zaczynają się jak patrzysz przez okno na autostradę, a towarzystwo wygląda jakby stało.
Tyle z Shanghai’u. Zakichana herbatka… !
Kiedyś opowiadałem Rainer’owi o locie do Melbourne gdzie widziałem wschód słońca i burzę jednocześnie. Coś niesamowitego! W samolocie do Hong Kong’u załapaliśmy się na samą burzę. Widokowo super. Turbulencje extra!
Dostanie się na pokład niestety nie było takie łatwe. Epidemia ptasiej grypy ograniczała możliwości niektórych podróżnych. Rainer’a system odpornościowy zakwalifikował go do tej grupy wybrańców. To że kaszlał, kichał celowo, żeby podzielić się ze mną swoim szczęściem wkurzało mnie potrójnie. Dużo nie brakowało i zafundowałbym swojemu najlepszemu kumplowi pakiet stomatologiczny na jedynki. Na lotnisku Chińczycy lubią dobre gadżety. Kamery termowizyjne skutecznie wyoutowywały z kolejki tych ”za ciepłych”. Skan całego ciała i od razu wiadomo kto leci dalej, a kto nie. Rainer hm żeby było śmiesznej głośno do tego kaszle i nie potrafi tego pohamować. Już wiem jak w średniowieczu patrzono na trędowatych, bo w kolejce oglądają się wszyscy. Lot powrotny do domu mamy z Hong Kong’u więc fajnie żeby go jednak wpuścili. Z ptasią grypą, czy bez, jak to mówi ”egal”. Byle lecieć. Przeszedłem pierwszy. Rainer zostaje. Macham mu na pożegnanie. Śmiejąc się przy tym oczywiście przeokrutnie. Rainer też się śmieje i zaczyna z panią (na szczęście) strażnik trzepotanie powiekami, żeby go puściła. Argument powrotu do Europy okazał się decydujący i po dłuższej rozmowie dostał białą maseczkę i boarding pass. Z samolotu do ostatniego pociągu i będziemy w końcu w Hong Kong’u. W przedziale spotkaliśmy starszego eleganckiego Brytyjczyka, który opowiedział nam dużo fajnych rzeczy z perspektywy zachodniego człowieka żyjącego w HK. Narobił mi smaka na pare miesięcy życia w tym miejscu straaaasznego. Na odchodne zapytał nas jeszcze o wizy, bo ponoć bez nich nas nie wypuszczą. Przestraszył nas solidnie bo czas mieliśmy ograniczony, a papiery w paszportach się nie zgadzały. Zamiast noclegu, poszukaliśmy urzędu, w którym zrobili nam więzienno/wizowe zdjęcia. Stuningowali paszport, za co zostawiliśmy sporo dolarów w zamian. Apropos dolarów piękne pieniądze mają w Hong Kong’u. Najbardziej podoba mi się dycha, bo jest fioletowa, a to ponoć kolor wariatów. Jak dobrze się porozglądasz to da radę odszukać egezemplarze z plastikową folią w środku jak te australijskie. Hong Kong przypomina mi mocno Nowy York.
Jest stolicą tej części świata, gdzie wschód od zawsze spotykał się z zachodem. Przebija Shanghai zdecydowanie. Ma jeden ogromny atut. Był bardzo długo kolonią brytyjską więc jak masz mały fetysz na brytyjski akcent i miesza Ci się to z pociągiem do azjatek, to lepszego miejsca na planecie nie ma. Ja mam tak dokładnie więc bardzo się ucieszyłem, że w końcu pogadam z kimś innym niż tylko Rainerem. Ruch jest lewostronny więc w taksówce trochę się zdziwiliśmy. Wszystkie komunikaty, dowolna branża, dowolna lokalizacja, np. oznakowania są w dwujęzyczne i angielski jest absolutnie wszędzie. Zdecydowanie ułatwia to życie. Tak jakbyś był w Nowym Yorku, tyle że zdecydowana większość azjatów z brytyjskim akcentem każdy.
Gdzie będziesz jadł i spał, absolutnie Twoja sprawa. Jest standard w Hong Kong’u, ktorego nie możesz przegapić. Muuuusisz stety albo nie, odbębnić standardy turystyczne bo są naprawdę niepowtarzalne. Wjedziesz tramwajem pod stromą górę. Lepiej niż w San Francisco. Na szczycie mówią, że jest to ”a million dollar view”, może zamiast opisywać, po prostu zerknij na zdjęcie poniżej:
Jak będziesz tam stał, to popatrz za siebie. Nie na wieżowce, tylko za siebie. Jest kilanaście albo kilkadziesiąt domów jednorodzinnych wśrod drzew na wzgórzu. Możemy nazwać je willami, żeby było bardziej pompatycznie, o ile chcesz żeby tak było. Pomyśl, co oni robią, kim są i jacy są, że tam mieszkają. Bo jacy by nie byli, muszą być wyjątkowi. W tak intensywnie zaludnionym mieście (43 tys. osób na kilometr kwadratowy), taka przestrzeń z takim widokiem jest chyba droższa niż Buckingham Palace w Londynie.
Te same wieżowce warto zobaczyć wieczorem z drugiego brzegu rzeki. Tym razem ze światłami i muzyką. Nie będę Ci psuł niespodzianki ale warto tam chwilę postać i popatrzeć na choreografię w wykonaniu drapaczy chmur.
Tak elektronika jest wszędzie. Nie kupiliśmy nic, bo sprawdzają ponoć na granicy czy sprzęt jest nowy czy używany. Jak nowy, a masz w sobie trochę kombinatorstwa to to że wyrzucisz opakowania i paragony to za mało i cło trzeba i tak zapłacić. Aparaty muszą mieć przebieg. Komputery muszą mieć wygenerowane pliki, itd. Nie kupiliśmy nic, za to w głowie uzbieraliśmy cały 100 gigowy dysk wspomnień. I to za free.
Po przygodzie z urzędem i nieszczęsną wizą, znaleźliśmy 4 kąty na wieczór i dobrze, że mieliśmy się w końcu gdzie podziać przez kilka następnych dni. Hosteli wybór jest ogromny i każdy znajdzie coś na swoją kieszeń. Ważne kogo w tym hostelu spotkasz. Nam trafił się Josh, który pracował w różnych miejscach na świecie. Wykonując proste prace gania po planecie. W Hong Kong’u zasiedział się już pół roku. W ogólę mu się nie dziwię. Sam bym chętnie zasiedział się tam na pół roku albo i lepiej. Josh widział chyba po oczach, że cieszy nas ten angielski i wie jak jest z płcią piękną w innych rejonach Chin więc od razu skierował nas metrem w lepsze jutro. Dzielnica nie pamiętam jak się nazywa ale pełna jest młodych wygadanych kobiet i chilloutowych klubów. W metrze wnosząc po sąsiadkach wiemy już, że kierunek mamy dobry.
Rainer często boi się zagadać obce panie, ja z tym większego problemu nie mam, o ile nie podobają mi się na 200%, czyli na żonę. To zdarza się rzadko więc gadam ze wszystkimi jak leci. Radar wychwycił dwie, uśmiechnięte towarzyszki naszego wieczoru. Jeszcze nie wiedziały, że wieczór nam się przedłuży w noc, ale zaczęliśmy od standardowego: ”dziewczyny możecie nam pomóc? Chyba się lekko zawieruszyliśmy, a chcemy się dostać tutaj i tutaj bo dopiero przyjechaliśmy do Hong Kong’u”. Działa zawsze i jest w tym dużo prawdy. Jessy i Audrey. Audrey wymawiała swoje imię tak, że pokochałem ją z miejsca. Podział nastąpił automatycznie i dużo nie brakowało Rainer łapałby Jessy od razu za rękę. Nie było w tym sztuczności ale lekcje z Shanghai’u odrobiliśmy więc podchodziliśmy do całości z rezerwą. Dziewczyny wzięły nas do przeszklonej knajpy z wysokimi barowymi stołkami i blatem wychodzącym na ulicę. Żywy obraz przemierzających mas ludzi, prawie jak afrykańska wędrówka zwierząt. Drinki stawialiśmy sobie na zmianę. Raz one, raz my. Tematy się nie kończyły i w końcu czuliśmy to czego brakowało nam w każdej poprzedniej lokalizacji. Czuliśmy dobro i fajną energię drugiego człowieka! Genialne, mądre, młode kobiety. Odbiło nam i do taxówki ciągneliśmy je bezlistośnie. Widziały w tym szansę czegoś wyjątkowego bo dwie białe twarze w zasięgu ręki nie zdarzają się często. Biły się same z sobą bo chciały i nie chciały jednocześnie. Czuliśmy się głupio, że musimy się prosić więc po grzecznym pożegnaniu pojechaliśmy spać, niestety sami. Dodały nas na fejsie pare dni po naszym wylocie z Hong Kong’u. Obie miały chłopaków…
Chiny są miejscem, które zdefiniowałbym dwoma słowami: kontrast i potęga. Różnice społeczne są przerażające. Chyba nawet większe niż w Moskwie. Ze skrajnego bogactwa i luksusu, dwie ulice dalej przenosimy się w biedę i ubóstwo. Chiny dotykają Cię historią, dziedzictwem i kulturą. Zachwycają! Weryfikują i burzą pryzmat producenta długopisów i podrabianych torebek Louis’a Vuitton. Fabryki są różne. Produkty też. Byliśmy w kilku. Jest absolutnie wszystko. To że w Polsce ”made in china” kojarzone jest z szajsem i jednorazówką, powodowane jest potrzebą rynku. Taka jakość jest właśnie sprowadzana bo na taką stać klienta. Przy czym błędnie kreuje to stereotyp myśleniowy, że ten cudowny kraj cały jest fajansiarski. Nieprawdziwe przekonanie. Jedzenie jest fenomenalne o ile ma się szczęście w losowaniach. Nawyki herbaciane, feng shui i tai chi – warte naśladowania bez dwóch zdań. W parkach tętni życie, są enklawą spokoju gdzie uciekają wszyscy zmęczeni zagospodarowaną przestrzenią życia. Starsi ludzie grają w zośkę. Nie mogłem uwierzyć jak 80 letni facet odbija piłeczkę podeszwa buta z tyłu głowy. Złota rybka jest symbolem dobrobytu, a ten napędza gospodarczo Azjatyckiego Tygrysa. Połowa długu światowego jest przecież wykupiona przez potomków dynasti z Zakazanego Miasta. Wzrost gospodarczy Państwa Środka jest karkołomny jeśli weźmiemy pod uwagę ostatnie dziesięciolecia. Chiny zmieniają się na plus i tak (niestety) wykorzystują do tego tanią siłę roboczą, i technikę kopiowania tego co już rynek sprawdził jako opłacalne. Są potęgą nie tylko gospodarczą. Zmienili przecież bieg rzeki Jangcy, budując największą tamę na świecie. Mają 8 pasmowe drogi i najnowocześniejsze systemy bankowe. Mogę wyliczać tak dalej, ale i tak najważniejsze jest, że nie ma grubych ludzi, kobiety nie mają celulitu, i tak Shuang miał rację, Chinki są piękne.
PRZYKŁADY:
Remont drogi w Chinach: http://www.nocarnofun.com/the-whole-refurbishment-of-beijings-sanyuan-bridge-was-completed-within-43-hours/
Czas pracy w Chinach: http://www.money.pl/gospodarka/wiadomosci/artykul/chinczycy-beda-pracowac-4-i-pol-dnia-w,235,0,1979371.html
Przejmowanie światowych długów. Wprowadzanie chińskiego Yuan’a w Afryce jako lokalnej waluty: http://www.theguardian.com/world/2015/dec/22/zimbabwe-to-make-chinese-yuan-legal-currency-after-beijing-cancels-debts
Jesteś matoł jak nie pojedziesz 🙂 !
China – Igor Bucki