”Coca-Cola? No problemo!”
Na samo ”dzień dobry” w Fortaleznie dostajesz dwa strzały. Pierwszy gorąca fala odbierająca oddech. Drugi kiedy Twój instynkt samozachowawczy dobija się do rozsądku bo zdał sobie właśnie sprawę, że Warszawska Praga przy tym co widzisz, staje się Watykanem. Od razu śmierdzi niebezpieczeństwem, niepotrzebnymi problemami i gratisowymi nożami.
Korzystając z okoliczności, rozwieję Ci jeszcze dwa mity.
Brazylijki są piękne – wie to przecież cały świat, a ”brazylisjka pupa” nie wzięło się przecież z niczego.
Cumbuco to błękitne laguny i raj na kite!
Cieszę się strasznie, że mamy zorganizowany transport i wsiadamy od razu do małego busa. Nie wiem jaki rekord pożegnania toreb by padł, gdybyśmy mieli z Kenym przemaszerować jakiś kawałek pieszo po okolicy. Jest bus, wariactwo bo ma nawet klimę. Zastanawia mocno krajobraz za oknem. Wszędzie kraty, wszystko wysprayowane. Standardowo jak to w okolicach równika, elewacja jest zbędnym wymysłem. Siedzą w małych grupach. Dużo cieni na twarzach. Nad głową jedna żarówka. Bacznie się przyglądają i rozmowa jest raczej krótka. Fajnie, że Cumbuco jest ponoć turystyczne! Może będzie bezpieczniej. Jest środek nocy, odeśpię lot i rano zobaczymy.
Odgradzają się drutami pod napięciem albo zbitymi butelkami, które wmurowane są w płot. Ogrodzenia są wyższe ode mnie o dwie głowy przynajmniej. Większość ma jedną bramkę wejściową. Te na wypasie mają jeszcze strażników. Dobrze, że całym moim skarbem są boardshorty i gołe jajka pod nimi, bo nic nie mogę mi ukraść.
Jak nie nosisz błyskotek, to i tak masz zawsze coś cennego. Bo to coś jest w Tobie. Najczęściej chodzi o nerki. Na szczęśćie Cumbuco jest daleko od Rio i o takich kradzieżach ponoć tu jeszcze nie słyszeli. Za to w Rio prócz karnawału, Jezusa i Ronaldo są atrakcyjne kobiety, które albo zapraszają Cię do siebie albo wchodzą za Tobą do męskiej toalety jak akurat zaprzyjaźniasz się z pisuarem. Rozmowa jest znowu krótka i tacy delikwenci zostają porzuceni na podłodze z dziurą w plecach. Średnio chciało mi się w to wierzyć, ale kiedy całość potwierdził Telmo, wiedziałem że to Rio fajne, ale innym razem. Policja w Rio nie rozmawia (wszyscy w Brazylii mają raczej rzeczowe podejście do sprawy jak się okazuje) tylko strzela, jeśli młody wyrwie komuś torebkę i chce ich sprawdzać czy aby na pewno zdali testy sprawnościowe przed przyjęciem do pracy. Smutne! Patrzę na te szlajające się, wychudzone, bezpańskie psy i myślę, że życie ma czasami naprawdę dziwną wartość.
Cumbuco jest bezpieczniejsze bo zabili kogoś tylko raz w ciągu ostatnich czterech lat. Jest sporo kajciarzy i tylko kajciarzy. Jak ktoś przyjeżdża typowo turystycznie, posiedzieć, popatrzeć, doładować witaminę D w słońcu, to czapka z głowy ze zdziwienia. Jest też kilka sporych grup Koreańczyków, co dziwi mnie jeszcze bardziej.
Poszliśmy po śniadanie. Brazylia ma coś magicznego. Podmokłe tereny lasów Amazońskich są idealnym miejscem dla małych czarnych z bombową dawką antyoksydantów. Zajadają się wszyscy bo ponoć pycha. Zaraz kupiłem kilka opakowań i na pewno któregoś nie doniosę do domu. Zamrażane są w małych prostokątnych woreczkach. Pamiętasz lody wodnisto/owocowe w latach 90tych ? Cały zaraz w siebie wcisnę. Plułem dobrych kilka minut! Gorzkie, zmierzłe i niedobre. W takiej ilości na raz, ponoć normalna reakcja i nad sposobem serwowania trochę trzeba popracować. Gosia zafundowała nam szybki kurs. Mieszasz (jak się okazało) koncentrat jagodowy z naturalnym jogurtem i miodem. Do całości miksujesz świeże słodkie mango. Wylewasz wszystko na talerz, dosypujesz musli, bakalie i co lubisz. Na górę wkrajasz świeżego melona. Mmm 🙂 taaaakie jest i trzyma pół dnia spokojnie. Mango są przepyszne. Ananasy to samo. W Afryce miało być lepiej ale nie było i Brazylia absolutnie wygrywa jeśli chodzi o owoce.
Wszędzie buggy! Doczekać się nie mogę, żebyśmy któreś wypożyczyli i zapięli kilka boków po plaży. Żółte to taxówki. Każdy inny kolor, to prywatne. Niektóre z chromami, tubą z tyłu i głośną muzyką. Inne aż dziwne, że w ogóle odpalają. Wszystko na podłodze Garbusa, ze starym boxerem chłodzonym powietrzem. Na całość wrzucona epoxydowa wanna z błotnikami i miejscami na lampy. Przód małe koło z wąską oponą, tył duża miękka, szeroka guma. Ktoś nad tym trochę posiedział, zakopał się pewnie sto razy w piachu, zajechał różne zestawy i doszedł do wniosku, że takie wynalazki pojeżdżą najdłużej i najlpiej w tym terenie.
Mieszkamy przy samym oceanie. Pod nogami mamy basen. Od strony miasta wspomniane wysokie ogrodzenia, od strony plaży 40cm płotki, które codziennie forsowane są przez kilka loklanych gwiadeczek. Albo biegają po plaży zaraz po wschodzie słońca albo się rozciągają. Wszystko robią w stringach i najgorzej jak zobaczą, że zerkasz z balkonu. W koło pełno Niemców, Holendrów. Zdają sobie dziewczyny sprawę, że może być to przepustką po lepszy paszport i łatwiejsze życie. I wszystko by było pięknie, ale jak wchodzą już do basenu to płakaliśmy z Kenym, dosłownie płakaliśmy. Żaden nurkujący hipopotam nigdy nie miał i mieć nie będzie gracji syreny. Żaden! Siedzisz rano na hamaku, chwilę temu wzeszło słońce. Ciepło, ale nie gorąco jeszcze. Pijesz zmiksowane owoce. One zaczynają biegać. Nie machaj! Jak już pomachasz, to po Tobie. Popełniłem ten błąd. Jest kilka etapów ale finałowy jest bajeczny. Wchodzą do basenu. Biodro delikatnie się przy tym kołysze. Poprawiają stringi, później górę bikini. Rzucają Ci wyraziste spojrzenie, odbijają się od dna i nurkują. Głowa jest pod wodą. Ręce do żabki, nogi do kraula. Nie jest jednak takie proste. Wystaje dupa (przepraszam za wyrażenie). Dupa, która jest tak wielka, że nie może zejść pod wodę! W sumie gdyby ubrały spadochron, to dalej wyglądałby jak stringi. To nie jest nawet śmieszne! Nie mogą biedne zanurkować! Wynurzają się, filmowo poprawiają włosy. Szukają Cię spojrzeniem, a Ciebie nie ma. Bo leżysz z Kenym na podłodze i kwiczysz, bo to jest niemożliwe. Minęło trochę czasu. Myślałem, że niefart i po prostu nie mamy szczęścia. Ee! Wszystkie! Było pare wyjątków, takich że warto było popatrzeć. Ale niespodzianka i tak musiała być. Wtedy się odwracały, a my opuszczaliśmy balkon. Brazylijki mają wielkie tyłki albo zgrabniutkie pupy i męskie twarze. Taka była teza. Żeby ją obalić, pojechaliśmy jeepami wybrzeżem 300 km w jedną stronę.
Mamy 3 miejsca do pływania. Dwie bezpieczne błękitne laguny i ocean. Laguny mają wypłycenia, płaską wodę. Do każdej laguny mamy spory kawałek. Do jednej pod wiatr, do drugiej z wiatrem. Ocean ma duży czop i nierówne fale – od niego zaczęliśmy. Wieje codziennie od rana do wieczora na dyszkę. Codziennie!
20 minut czekania i 5 Reali kosztowało nas dotarcie do Tabuby. Ta laguna jest bliżej i autobusem jedziemy w jedną stronę, bo po sesyjce przechodzimy na ocean i downwindem spływamy do domu około 18 km.
Autobus, jak autobus w krajach równikowych. Trzymać trzeba się mocno. Kiedy i gdzie się zatrzyma, zależy od tego jak głośno krzyczysz. Deski i latawce najlepiej ułożyć w jednym miejscu, żeby było miejsce dla pozostałych pasażerów. Któregoś dnia siedzieliśmy z Kenym z tyłu, przywalił w nas motocyklista, kierowca odjechał nic sobie z tego nie robiąc. Gość bez kasku, nie widzieliśmy czy się pozbierał czy nie.
Tabuba jest specyficzna. Leci wszystko jak się patrzy. Jak podjeżdżasz buggy ze znajomymi i jest ktoś na warcie, to jest spokój. Jak jesteś sam i zostawisz klapki, plecak lub pompkę, to już możesz zacząć szukać nowych. Kradną wszystko, nawet pierdoły. Jeździliśmy boso w samych shortach, latawce spięte w trapezy, a pompkę pożyczaliśmy. Wcześnie rano jest względnie z przestrzenią. Całość jest mała. Podwrocławski Mietków staje się przy niej Pacyfikiem. Im później, tym więcej latawców. Jak ktoś będzie Ci proponował tam lekcje w godzinach szczytu, proponuję posiedzieć i pogrzać się w blasku jego inteligencji. Latawców jest tyle, że dosłownie czasami ociera się jeden o drugi w powietrzu. Dziwne! Bo mało kto się plącze! Wieje równo, mocno i fajnie. Woda jest płaska i śmierdząca. Na początku zachłyśnięty byłem tak, że w nosie miałem kolor, smak i zapach. Po kilku dniach zrozumiałem, że jest to najzywklejszy miejski ściek i dobry grafik robi reklamy wyjazdów do Cumbuco bo do błękitnego daleko. Przechrzciliśmy ją z dumnej błękitnej laguny na gównianą kałużę. Weekendami przychodzi moczyć się tu cała okolica, a Ty z kitem latasz slalomy pomiędzy wystającymi głowami. Wszystkie lokalne panie w stringach, które widziałem wyglądają jak te z basenu. Life na na nanana!
Chodzi babka z osiołkiem z kokosami.
– Keny przeskoczysz ją, jak stanie tam na cyplu?
– No pewnie!
I to z jakim zapasem! Nie ma nic oczywiście za darmo w tych rejonach świata więc za pozowanie musieliśmy kupić dwa kokosy. Fajnie, bo dla mnie był to pierwszy w życiu. Zawsze myślałem, że są brązowe jak u nas w sklepach, a w środku jest miąższ i mleko. Daleko droga do tego! Zaczyna się od zielonej skóry, pod nią schnie środek, który potem widzisz w sklepie. Możesz go w ogóle nie zobaczyć, jak zdecydujesz się go wypić jak jest jeszcze świeży. Nikt tutaj nie ma czasu na obieranie i kombinację. Szybki ruch maczetą i dupka ścięta. Rurka w środek i jakoś dziwnie. Niby słodkie, niby nie. Ze smakami jest zawsze najgorzej, a z ich opisywaniem już zupełnie. Łatwiej jest powiedzieć, dobre/niedobre i sprawa jasna. Kokos pierwszy jest średniodobry. Drugi zaczyna smakować, a trzeciego nie możesz się doczekać. Jak jest 40 stopni w słońcu to nawet kranówa staje się Aloesem!
Cumbuco ożywa po zachodzie słońca. Mała wioska, ale im dalej od głównej ulicy, tym taniej zjesz. Eksperymentowaliśmy i koło szkoły znaleźliśmy ”jadłodajnie” gdzie jedliśmy za darmo. W samym centrum jest knajpa z kurczakami, które też są w normalnych pieniądzach, a właściciele mają wszędzie Jezusa i brazylisjką flagę. Wiesz dlaczego akurat gwiazdy są na fladze? W 1889 Brazylia stała się Republiką, popatrzyli wtedy w niebo i odwzorowali na fladze układ gwiazd, który wtedy zobaczyli. Do całości dołożyli ”Ordem e Progresso” czyli jak łatwo się domyśleć ”Porządek i Postęp”. Ani porządku ani postępu nie jestem pewien. Za to mocno zastanawia mnie lokalna pizza, gdzie stary już siwy Niemiec prowadzi małą knajpkę ze swoim 40sto letnim synem, czy ten starszy ma pod pachą SS? Życie zaczyna się po zachodzie słońca. Wychodzą kobiety na ulicę z tym co upichciły, rozkładają stoły i handlują. Do szaszłyków nie mogłem się przekonać, ale ciasto wciągałem co wieczór. Pycha. Tak tanie, że nawet nie pamiętam ile za nie płaciliśmy. Są też dwie koreańskie knajpki z ichniejszym jedzenie, które wieczorami pełne są Koreańczyńków. Co zrozumiała sprawa dalej mnie zastanawia.
Keny pomaga zawsze, wszystkim i wszędzie (dobre serce) ale najchętniej kajciarom w skąpym bikini. Zwiał jej latawiec i leciał wzdłuż plaży. Dobrze, że go złapał bo poznaliśmy dwie białogłowe sixy, które tak nam zareklamowały drugą lagunę, że nie mogliśmy nie zobaczyć. Cauipe jest w przeciwną stronę niż Tabuba, ale nie jest miejskim ściekiem, a faktycznie laguną przy oceanie z palemkami w tle. Niestety zgniły zielony, jest tu też mylnie nazywany błękitem. Sixy pływały tak, że Keny (który wciąga mnie nosem na kajcie), powiedział, że wstyd wchodzić na wodę i lepiej posiedźmy, popatrzmy na skaczące i wywijające tyłeczki. Przecież z kim jak z kim, ale z Kenym na pewno nie będę się kłócić :). A patrzy się na europejskie geny bardzo miło i po ekscesach basenowych zdecydowanie brakowało nam takich widoków. Laguna, laguną, ale to co było po drodze, to jeden z lepszych dni mojego życia.
Przyszedł ogromny przypływ i solidny wiatr. Wypiętrzyły się superanckie fale i Keny zaproponował dwudziestokilometrowy downwind wave. Pomysł wydawał się bajerancki, zwłaszcza, że nigdy wcześniej nie pływałem na wavówce. Odhaczony miałem wave za małolata na windsurfingu na Prasonissi, ale tu to trochę inna zabawa. Fenomenalne !!! Wszystko na switch’a. Najeżdżasz na falę, łapiesz, zacinasz i w dół. Nie za blisko brzegu, żebyś nie musiał męczyć się z przybojem. Oczywiście bez zmartwień o utratę wysokości. Czysty fun! Jeden loopik, fala, drugi loopik fala. O mój Boże !!! Fale wysokościowo spore, jak zmieli to już czuć, że się dzieje. Co wpadam do wody to przebieram nogami z jedną myślą w głowie: ”przecież to Atlantyk, gdzie te rekiny”? Dotarliśmy do drugiej laguny. Szybko w buggy i jeszcze raz, żeby wykorzystać fale i przypływ na kolejne kilkadziesiąt minut zabawy. Nie mam pojęcia do czego mogę to porównać, ale wave na kite to jest to! Myślę, że bez strapów jest jeszcze lepiej, ale to były moje pierwsze podrygi i przy próbach ”cut back’ów” uciekała mi przednia noga, a deska spadała z fali zanim zdążyłem ją dociążyć.
Po drugim spływie, poszliśmy poszukać six. Czekały już spakowane w buggy. Uśmiechnięte w tych cudownych strojach z ukochaną lordozą. Czy się przyłączyliśmy? No pewnie! 60 Reali za buggy na 4 to już wystarczająco dobry argument. Wieczór też spędziliśmy wspólnie. Taki był fajny, że pogubiłem klapki!
Lokalny hostel, pełen młodych ludzi i długi drewniany stół. Przy którym Leonardo spokojnie mógłby namalować powtórkę z wieczerzy. Same palmy w okolicy, a siadamy przy Baobabie. Zasada jest prosta, są wszyscy z całego hostelu (młodzi ludzie z całego świata) i jest oficjalny zakaz mówienia w ojczystym języku. Każdy obowiązkowo ma układać myśli po angielsku i każdy integruje się dowolnie z kim chce. Jest jedzenie, picie i Jagoda (Polka), która usłyszała, że średnio nam idzie z zakazami. Lata po świecie i tu zatrzymała się na chwilę. Pracę ma od niedawna, ale ze swoimi barowymi obowiązkami zapoznałą się już na tyle, że zaraz przyniesie nam coś dobrego. Wtedy nie wiedziałem jeszcze co to jest Capiriniha, ale była zimna, miała dużo lodu, cytryny i smakowała jak mieszanka lemoniady ze Sprite’m. No pycha! Zdolna Jagódka bez dwóch zdań. Po całym dniu w tym upale, wędrował jeden kubek za drugim. W końcu usiadła koło mnie Jenin. Jasne kręcone włosy, śliczny uśmiech i oczy pełne przygód. Szwajcarka, której świat stał się domem. Teraz Brazylia, później Nowa Zelandia, a w marcu Hawaje. Fajnie, że żyjemy w czasach, że swoje wspomnienia można nosić w kieszeni. Pokazała sporo przepięknych zdjęć. Maui jest rajem na ziemi, a ona widziała już wszystko. Dała mi swoje koraliki, żebym miał motywację do ruszenia w stronę Stanu Aloha. Jenin zastąpiła Niemka, później Argentynka ale imion za nic w świecie nie mogę sobie przypomnieć. Było tam bardzo dużo inspirujących, fajnych osób. Odwracałem się tylko plecami w jedną bądź drugą stronę, w zależności gdzie siadała nowa rozmówczyni. W końcu znowu zobaczyłem obok Kenego. Stół był już bardzo przerzedzony i zostało raptem pare niedobitków. Zgubiło nam się kilka godzin, czas wracać do domu. Wstaliśmy równo i wtedy poczułem, że ciągnie mnie strasznie do ziemi, a horyzont dziwnie się wykoleja. Patrzę, że Keny śmiejąc się też walczy z grawitacją i chcąc, niechąc zaraz przywitamy się z trawnikiem. Chciałem wyciągnąć ręce, żeby zamortyzować upadek i podeprzeć głowę. Nie było szans. Nie słuchały się w ogóle. Brazyliski dziki zachód. Jeden i drugi gonzo znokautowany. Bez znieczulenia i ostrzeżenia. Świetna ta Capirinha ale zdecydowanie zabrakło crashpada. Nerwy też się chyba wyłączyły bo upadek w ogólę nie boli. Keny leży na przeciwko i ma taki sam niedowład wymieszany z całymi workami śmiechu. A to jeszcze nie koniec. Zanim zaczęliśmy się z witać, trzeba było się z Capirinhą żegnać. Boże co za wstyd, a Jagódka powiedziała wszystkim, że z Polski to zawsze fajne chłopaki.
Kobiety są extra.
Capiriniha bezlitosna.
Nie wiem jak dotarliśmy do domu i komu powinniśmy dziękować. Wiem, że dobrze się złożyło bo natępnego dnia kupiliśmy sobie nowe Havaianas’y, bo stare zapodziały się po drodze. Pamiętam też, że w końcu wyjaśniła się wczoraj koreańska zagadka. Okazuje się, że kawałek od Cumbuco powstaje ogromna betonowa konstrukcja (portowo / gazowa) i te wszystkie koreańskie grupy to inżynierowie i budowlańcy. Dla nich też powstały te knajpki. Dlaczego o tym piszę? Dlatego że robią coś naprawdę dobrego. Resztki ze swoich codziennych posiłków wyrzucają do wody. A że jedzą dużo mięsa, problem z rekinami rozwiązał się sam. Można bezkarnie wpadać na wave’ie, bo cała ekipa stołuje się u koreańskich kolegów przy betonach, ha! Jestem spokojny o nogi i tyłek :).
Mit błękitnych lagun mamy już wyjaśniony. Koreańska zagadka też została rozwikłana. Zostały nam tylko ”brazylijskie tyłeczki”. Teza na plaży została potwierdzona, żeby nie być tendencyjnym, musieliśmy zmienić miejsce eksperymentu. Gdzie jest najwięcej kobiet prócz piasku? W klubach. Niekoniecznie są to materiały na żonę, ale poszliśmy, zobaczyć.
Za boiskiem w prawo w dół. Chwilę na wprost i masz po prawej dziwny zachodni świat. Elegancki bar, elektroniczną muzykę, otwarte przestrzenie i jednym słowem klimatyczny bea(it)ch-club. W środku są dwie grupy. One kotłują się razem i stoją w różnych miejscach, w różnej wielkości podgrupach. Jak na wilków przystało, oni wchodzą pojedyńczo z głodnym spojrzeniem czujnie rozglądając się po wszystkich kątach. Robią przebieżki z jednego końca klubu na drugi i z powrotem. Tak kilka razy. W końcu łapią ofiarę za rękę, uśmiechnięci i spokojni o dzisiejszy popęd wychodzą w noc. One nie oponują, często nawet nie kończąc drinka. Obrazek jest ciekawy i zaskakujący bo podaż chyba przerasta popyt.
Łatwiej i bezpieczniej jest jak już musisz coś pić, żebyś pił w tych rejonach świata z zamkniętych naczyć. Takich, które możesz sobie sam otworzyć, bez zbędnych niespodzianek osób trzecich. Czyli piwno z butelki, napoje z puszek. Wszystko w otwartych kubkach (zwłaszcza w Rio) niesie za sobą dreszczyk emocji pożegnania własnych nerek.
Rio to nie jest, ale po przygodach z Capirinhą kupiliśmy sobie po puszce Coca Coli i usiedliśmy przy wejściu z boku na ogromnym parapecie, pooglądać ”instynkty i potrzeby” w akcji. Całość widzieliśmy z boku więc dorabialiśmy i ocenialiśmy wszystkich łatwo. Schemat jest identyczny. One kuso ubrane, oni bardziej elegancko. One razem, oni maxymalnie we dwóch. One udają, że nie patrzą, oni patrzą bez udawania. Są w tym samym celu. One zarobić, oni wydać. Basenówek nie ma. Z dziesięciu ofert, podoba mi się średnio dwie albo trzy. Rozmawiamy o tym głośno. Współczujemy tym gościom i tym kobietom. Handel sobą nigdy nie będzie czymś miłym do oglądania. Nawet w złotych szatach i perłach Daisy. Tęsknie za normalnością, kiedy widzę jak ci ludzie tu głupio żyją i nie wierzą w miłość. Kłóci się to gdzieś z moralnościa i wewnętrzną poprawnością. Mądrzyć się można jak się ma mniej lat i dużo fajnych koleżanek lub cudowną partnerkę życia. Gorzej się robi, jak jest się samotnym w ich wieku. Tego jeszcze nie wiem ale rozterki przerywa nam grupa trzech młodych uśmiechniętych dziewcząt, które podchodzą do nas bez większych ogródek. Zgrabne, śmieją się głośno i mówią językiem, którego nie rozumiemy. Najładniejsza siada Kenemu na udzie, pokazuje palcem na czerwoną puszkę i pyta: ”Coca Cola?”. On, że tak. Ona znowu czy Coca Cola? On tak. Ona powtórka. On też. Kuriozalna sytuacja. Żeby było więcej interakcji dokłada na końcu ”no problemo!”. Czyli całość zdania wielkorotnie złożonego brzmi tak: ”Coca Cola? No problemo”! Angielski doinwestowany i ręce mocno w rozmowie pomagają. Język ciała jest zawsze internacionaly i nie ma znaczenia gdzie jesteś. Ten tutaj jest na tyle wyrazisty, że Kenemu posmakowała Coca Cola i błyszczą się oczy, a ja coś czuję, że będę spał dzisiaj na balkonie ;).
300 km plażą na północ od Cumbuco jest brazylijski raj. Miejsce obłędne pod każdym względem plus jedna z 10 najładniejszych plaż świata. Buggy odpada bo za często się psuje. Są terenówki. Najróżniejsze. W zależności od portfela i widzi mi się. Znaczenia większego nie ma czy weźmiesz Landcruisera czy Navarę. Znaczenie ma czy z kierowcą czy bez. Ubezpieczenia mają wariackie stawki. Zniszczenie samochodu wiąże się z jego odkupieniem. Droga do Jericoacoara to plaża, małe laguny, przeprawy na łódkach, wydmy i bezkresy. Teren trzeba znać i sposób prowadzenia samochodu też nie jest najzwyklejszy. Każda awaria idzie na kierowcę i masz święty spokój. Zdecydowanie wolę kręcić kierownicą niż siedzieć obok, ale historia lubi się powatarzać, a ta tutaj kilkakrotnie zatoczyła koło w tym temacie. Wypożyczają ludzie nowego Hiluxa. Jadą plażą przed siebie. Wszyscy wchodzą na kite bo akurat zobaczyli fajną zatokę. Wracają po jakimś czasie z pływania, a auto jest zalane do połowy, lub w ogóle go nie ma. Przypływ zmienia się co 6h, a odkupienie nowego Hiluxa po pływaniu robi z kite’a bardzo drogi sport.
Podtopione samochody : http://coelhooffroad.zip.net/arch2007-05-27_2007-06-02.html
Pewne drogi są przejezdne tylko o określonych porach dniach. Po danej godzinie wszystko jest już zalane i niestety trzeba czekać do jutra. Gorzej jak jest się w miejscu, w którym nie ma wyjazdu i powrotu. Wtedy odkręconą czwórką idzie sie po plaży strasznym piecem po resztkach piachu połową samochodu, gdzie druga połowa jest już w wodzie :). Skróty, zjazdy z wydm do oceanu – to wszystko jest nieoznakowane, nie ma wyraźnych śladów poprzedników i jak po prostu się tego nie zna, to tylko ”dobra intuicja” może nie wystarczyć. Warto jechać na dwa auta, żeby w razie problemów jednym wyciągnąć drugie. Ciśnienie w oponach musi byc bardzo niskie, żeby było wystarczająco trakcji. Są miejsce na drogach asfaltowych, gdzie np. w sklepie spożywczym mają kompresor i można z powrotem napompować koła. Teren jest naprawdę zróżnicowany i mądry lokalny szofer to bezdyskusyjne zbawienie. Mając na uwadze powyższe, wypożyczyliśmy auto z woźnicą.
300 km jedzie się cały dzień, kilometry na pewno nie lecą w tempie autostradowym, a cała jazda daje solidnie w kość. Jest męcząca, ale zabawa jest przednia.
Za każdym razem zastanawia mnie wyporność barki i wytrzymałość desek jako najazdów. Widoki są piękne, a osiołki są wszędzie. Sporo jedziemy po plaży. Sporo po wydmach. Po takich przestrzeniach, gdzie punkty orientacyjne nie istnieją, a całość przypomina pustynię. Po drodze z Cumbuco do Jericoacoara jest kilka fajnych lagun. Prawdziwych lagun, nie ścieków. Z palmami w tle i nicością wokół. Gdzie na wodzie są maxymalnie 3 latawce i ktoś zadał sobie trochę trudu, żeby dojechać tu buggy.
Kilkadziesiąt kilometrów dalej odkrywamy Paracuru, gdzie w wypożyczalniach nie ma ani jednego twintipa. Piękny wave z regularnymi setami fal. Na wodzie sami Niemcy i Holendrzy. Jeden kokos, chwila na oh i ah’y, i dalej w drogę. Później znowu ocean, gdzie odpływ z plaży zrobił A4. Od jakiegoś czasu nie ma nikogo. Żywej duszy. Martwe żółwie poobgryzane przez rekiny wyrzucone na plażę. Martyw delfin. Pustka. Brak zabudowań, śladów cywilizacji. Nagle do wody biegnie młody człowiek z drzwiami od lodówki. Prosimy kierowcę żeby się zatrzymał bo dobrze podejrzewamy z Kenym i umieramy z ciekawości. Wskakuje i łapie falę !!! Surfing na drzwiach od lodówki !!! Nie możemy w to uwierzyć i naprawdę ciężko się nie uśmiechać w takich chwilach.
Jesteśmy w magicznym miejscu z obłędną ilością hamaków. Gdzie nie popatrzysz hamaki. W każdym kolorze i w każdej ilości. Pod nogami piasek. Rezerwat dba, żeby przypadkiem cywilizacja nie narzuciła asfaltowych zmian. Wszędzie chodzę boso (pozdrawiam Panie Cejrowski!) i naprawdę ciężko się nie zachwycić grą kolorów, światłem, i muzyką na żywo. Knajpka goni kanjpkę, rękodzieło wszędzie, sklepików też więcej. Znowu sprzedają kobiety na ulicy to co przygotowywały cały dzień. Ciasta standardowo rozpieszczają. Ludzi jest zdecydowanie więcej i zdecydowanie więcej ładnych kobiet. Niestety z faworytek, żadna nie jest Brazylijką.
Wieczorem poszedłem na wydmę wypełnić obowiązki turystyczne. Robią tak setki, jak nie tysiące osób. Całe miasteczko przychodzi pożegnać się z kończącym się dniem. Chwila na zatrzymanie myśli i pobycie z samym sobą. Później gaz w dół, można też na deskach.
Kilka rzeczy, które musisz tu zobaczyc:
- wejść na wydmę na zachód słońca (1 z 10 najładniejszych plaż)
- zobaczyć na żywo na plaży wieczorem Capoeire
- zachwycić się lokalnym hotelem z przeszklonymi balkonami, w których są baseny
- iść na owocowego drinka na plaże, gdzie na poczekaniu przy Tobie obieraja i mixują owoce z czym i jak chcesz
- odpalić solidnego downwind’a
Zacząłem od tego ostatniego. Znowu pick up, tym razem zdecydowanie większy i z luźniejszym towarzystwem. Wychodzimy na zewnątrz i surfing na zderzakach nikomu nie przeszkadza. Nie ma stróżów pseduo porządku lub tych wszystkich uprzykrzających zakazami życie matałów jak u nas. Lecimy z kenym na zderzakach i czas się jakoś cofa. Lata zwiewają i każdy z nas jaki by nie był dzisiaj, to ma w sobie małego chłopca. Z jego całą radością i beztroską łącznie. Kierowca mądra głowa przepycha się wszędzie. Powtórka z wczoraj, znowu bezkresy, później zalane lasy, kolejne barki i przeprawy. Pływamy na większości lagun, które przypadają nam do gustu. Downwind jest przeokrutny bo wieje 8 bufortów. Trochę się zapędziliśmy i z powrotem mamy problem bo ocean zabrał plażę. Mix kombinacji, sprytu i 30 km dalej załapaliśmy się na kolejny piękny zachód.
Marcin mnie zainspirował. Lubię te rozmowy o wszystkim i o niczym w dziwnych okolicznościach świata. Często nagle wyciągana jest ciężka artyleria i podnosi się później szczęki z ziemi. Pierwszy raz okrążyl planetę jak miał 30 lat. W kieszeni miał 100 zł. Piąty raz okrążył planetę w wieku 44 lat i w kieszeni miał milion zł. Zarówno pierwszy, jak i piąty były najlepszymi przygodami życia. Rozbawił mnie mocno historią z Afryki. Jedzie małym Volkswagenem Polo po ziemnej czerownej drodze. Kurzy się za nim jak jasna cholera, bo goni Polo ile sił, żeby samolot nie odleciał pusty. Jest lekki stres i ograniczenia czasowe. W pewnym momencie na drodze widzi coś dużego.
Zmieniając na chwilę perspektywę.
Nosorożec ze swoją wybranką przechodził właśnie przez drogę z jednego krzakowatego smakołyka na kolejny. Obraca się w prawo, a tu coś bardz szybko biegnie w ich kierunku, wyrzuca przy tym w powietrze wysokie chmuru kurzu. Bez dwóch zdań nieprzyjaciel! Wychodzi pewnie na drogę. Obniża róg, przygotowując się do startu. Dwa tupnięcia nogą później biegnie już rozpędzony w stronę małego Polo.
Marcin… no właśnie co byś zrobił? 🙂 Marcin szybki ruch kierownicą w ostatniej chwili i bez odjęcia na wklepanym. To jedna z tych wyjątkowych chwil kiedy przerażenie miesza się z radością, a mózg nie potrafi zinterpretować czy się cieszy, czy boi.
Rozmawialiśmy o różnych sposobach podróżowania. Jedni wolą tak, a inni inaczej. Przez to jest ciekawiej!
- ”Wyobrażasz sobie Igor jaki to był by bajer ruszyć w podróż dookoła świata będąc spakownym tylko w plastik (karta)?”
Później to sobie wyobraziłem … 😉
Bananowe naleśniki na śniadanie. Dobrze, że z miodem bo same są mdłe. Popijamy sokiem z wyciśniętego melona i czekamy na transport powrotny. Niestety nasz kierowca nie mógł po nas przyjechać i przysłał zastępstwo z innym samochodem. Po samym sposobie pakowanie sprzętu i toreb na pakę, wiedziałem że trafił nam się skarb. Do tego nabuzowany i z ewidentnie złym dniem. Wszyscy przecież takie mamy więc bez zbędnej krytyki zapakowaliśmy się do środka i bez słowa ruszyliśmy. Nie wiem co się stało wcześniej, ale facet jest ewidentie bardzo nerwowy i nie radzi sobie z emocjami, na tyle że myli mu się wiecznie trójka z piątką. Spieszył się więc wracamy inną drogą powrotną – całość po asfalcie. Jedzie gorzej niż Twoja ”najzdolniejsza” koleżanka. Autem trafia w drogę i robi głupotę za głupotą. W końcu bierze się za wyprzedzanie na prawym zakręcie przed szczytem. Dogonił go lekki strach braku widoczności więc klapie gazem po podłodze. Lecimy 140 km/h po drogach, które mają w zwyczaju fundować niespodzianki. Na górze przechodzą właśnie krowy (tego jeszcze wiracha za kierownicą nie wie). Cztery sztuki z ich właścicielem, dla którego są całym posiadanym majątkiem i życiem. Idiota już nie klepie gazu do podłogi, teraz zaczyna klepać hamulec na tyle przerażająco, że zapieramy się wszyscy o fotele z całych sił. Keny siedzi na fotelu pasażera i zapowaida się na szybki kurs latania przez przednią szybę. Czas zwalnia, widzisz więcej. Miałeś kiedyś to magiczne ”slow-motion”? Gdyby Colin McRae siedział teraz za kółkiem, a nie ten barani łeb, to przeszlibyśmy pewnie na lusterka oszczędzając biedne zwierzęta i tą rozpacz. Niestety. Idioci tak mają, że mają w dupie ludzkość i otocznie. Dwie na maske, jedna w lewe drzwi. Wszystkie w powietrzu, my zaparci o fotele. Niby taki huk, a nic nie słyszysz. Jest pobocze. Prędkość zero. Dużo nie brakowało, a do domu mogliśmy już nie wrócić. Keny cały – zaparł się solidnie o deskę, ja o jego fotel i też bez niespodzianek. Krowy niestety nie. Kierowcę zakopałbym od razu po brazylijsku (bez zbędnych rozmów).
Z początku i końca układu pokarmowego leje im się krew. Musi boleć strasznie, bo leżą na środku drogi i powoli umierają. Patrzę w te śliczne brązowe oczy i nie mogę nie płakać. Miejsce i czas, gdzie pomocy z zewnątrz nie ma. Głaszczesz, płaczesz i przepraszasz za skurwysyństwo, które dzisiaj rano poznałeś. Nie wiem czy gdybym miał pistolet, miałym jaja je dobić. Starszy człowiek (właściciel) klęczy, jedną ręką podpiera się na lasce, drugą zakrywa twarz i wyje. Boże dlaczego? Jedna wstała i zeszła z drogi ze złamaną nogą. Nie jestem w stanie tego opisać bo łza kręci mi się w oku na samo wspomnienie tego dnia.
Kilka kolejnych dni w Cumbuco zleciało szybko i najczęściej na wave’ie. Do hostelu już nie poszliśmy, z Capirinhą też nie próbowaliśmy się integrować. Dużo czasu spędziliśmy na wodzie, ze spokojem w głowie, że rekiny buszują na stołówce u Koreańczyków. Z tego wszystkiego nie zakręciliśmy nawet bąka buggy.
Byliśmy z Kenym na plaży, gość który uczył się pływać na kajcie, przyszedł po parę wskazówek bo coś mu tam nie szło. Dostał fajny instruktaż i chyba zrozumiał, bo radził sobie świetnie. Z głupa po nastu minutach zaciągnął bar, walnął solidnego lupa i zaorał sobą połowę plaży. Podbiegliśmy. Nieprzytomny, siny, popluty i charczy. Nienajlepiej! Keny zabrał latawiec i pobiegł zadzwonić po pomoc, ja odpaliłem swoje alaskańskie szkolenie z ratownictwa i zafundowaliśmy mu drugie życie. Przywalił łbem solidnie, bo nic nie pamiętał, ale był stabilny. Przyleciało śmiglo, z 4 osiłkami z giwerami. Nosze, kołnierz i do szpitala.
Skończyło się na wstrząśnieniu mózgu i szpitalnych doświadczeniach. Szpital najgorszy jaki możesz sobie wyobrazić razy 10. Ludzie srają pod siebie, krew wszędzie, policja z długą bronią. Sami pocięci, postrzeleni, wytatuowani (łącznie z twarzami) rumcajsy poprzypinani do łóżka kajdankami. Fajna pamiątka z wakacji! Ale jest jeden ogromny plus! Helikopter był za darmo 🙂 szkoda, że nie miał nart!
Leżę w hamaku. Dobrze mi w duszy.
- Keny wracamy?
- Jeszcze trochę! Dawaj pozbijamy piąteczki z dupeczkami! 😉
PRZYDA SIĘ
- opłaca kupić się apartament w Brazylii (robi tak cały świat) właścicielem naszego był Francuz. Marcin kupił aparatament w Fortalezie i sprzedal go z 4 krotnym zyskiem po 2 latach.
- sprawdź swój bank po powrocie bo na 99% Twoja karta została skopiowana
- jedyne w miarę bezpieczne bankomaty, to te na lotniskach
- wypożyczenie auta – najlepiej z kierowcą, bo łatwo można je utopić
- jedzenie w mieście jest tanie i niezłe
- woda pod prysznicem jest tylko zimna
- na pewno nie Cumbuco i Fortaleza – leć do Paracuru albo Jericoacoara !
CENY
- 30 Litrów paliwa – 75 Reali
- autobus na tabube z cumbuco – 5 reali
- buggy z cauipe do cumbuco – 60 reali
- dziennie na jedzenie – 50 real
LOT
Berlin – Lizbona – Fortaleza
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na chwilę u kolegów surferów (hi5 Kajo, hi5 Telmo!) w Lizbonie. Wtedy dopiero nasłuchaliśmy się od Telma o Rio i jego wrażeniach z kraju z mordoru.
ps !
jedyny fajny tyłeczek jaki widziałem
nie był brazylijski, a polski !
Pozdrowienia Kasiu 🙂 !
Brasil – Igor Bucki
są goście, którzy twierdzą, że Brazylia ma jednak fajne dziewczyny i nieśmierdzące laguny 🙂
Marchewa jest w temacie bardzo obeznany i jego mail (poniżej) stanowi świetny kontrargument do moich wrażen i dla każdego z Was kto myśli o wylocie, będzie fajną ściągą gdzie celować !