Metalowe liny, skały i przestrzeń !
Nogi wchodzą mi do dupy, kolana sygnalizują kończące się chęci współpracy, a buty przypominają wagą te betonowe z ojca chrzestnego. Z prysznicem ostatni raz widziałem się ponad cztery dni temu. Z czystym t-shirtem, pozostałymi częściami garderoby, a przede wszystkim skarpetkami też jestem pokłócony juz zdecydowanie za długo. Schodzę ! Na szczęście, bo steskniłem się za wodą, a krążący zapach to wcale nie alpejskie łąki i ich fioletowe mieszkanki, z których doi się czekoladę. Bez kłamania, mam serdecznie dosyć. W końcu przy szlaku dostrzegam swoją rozpustę – wydrążony pień, do którego wpływa górski lodowaty strumień. Laguna z palmami to nie jest, ale długo się nie zastanawiając ku zdziwieniu lokalnych austryjackich dziadków, rozbieram się do Adama (niestety nie ma w pobliżu Ewy, choć może i dobrze, bo woda jest faktycznie lodowata), wskakuję do środka, leżę, wywalam nogi na zewnątrz, wariackie 176 cm nie upcha się w całości w tym jacuzzi. Ooo tak !
“Siemanko czyściochu !” słyszę, otwieram oczy, stoi białogłowa bogini z pięknym biustem i pupą taką, że nie robi pewnie nic innego jak przysiady lub chodzenie po górach, a raczej pod górę przez 365 dni w roku. Podaję mi rękę, wyciąga z przerembla i żyjemy długo i szczęsliwie. Nie do końca, ani jednej pięknej biąłogłowej, czarnogłowej też nie, tylko te cholerne metalowe liny od tygodnia. Nic innego ! Metalowa lina i skały. Rękawiczki zmieniłem już dwa razy, dźwięk przepinających karabinków staję się integralną częścią moich myśli i wychodzi na to, że chce zostać w mojej głowie “na dobre i złe”, a rozpędzony na resztę życia pewnie też by powiedział “ sakramentalne tak”.
Zanim dotknąłem pierwszy raz metalowej liny, dotknąłem dynamika (lina dynamiczna służąca do wspinania – rozciąga się przy odpadnięciu od skały, tym samym chroniąc ciało przed urazami przy intensywniejszych szarpnięciach) wspinając się sporo w moich dolnośląskich skałach i tak zawsze kojarzą mi się pobyty w górach latem. Wchodzę chwilę do góry, ręce bułują się po kilku drogach (bułowanie: puchnięcie przedramienia w czasie wspinania). Zmieniam się z kolegą asekurującym i tak kilkanaście razy w ciągu dnia i później do domu.
Perspektywę letniego górskiego pobytu zmienił mi Paweł, kiedy spotkaliśmy się na najwyższej wydmie w Jastarnii, opowiedział mi o ferratach. Historia jak to historia, chodziło zawsze o życie ludzkie, kobiety i kasę. Z ferratami w czasach ich powstawania było podobnie. W czasie wojny w górskich wioskach ci mocniejsi przygotowali zestaw lin na przełęczach, stromych przejściach gdzieś w Dolomitach i Alpach, zeby ci slabsi mogli zabrać swój dorobek życia i uciekać przed najeźdzcą przez formacje skalne, które w żadnym innym wypadku nie były by dla nich dostępne. W innym razie kobietami trzeba było by się dzielić z sierpem i młotem, o pieniądzach można było odrazu zapomnieć bo nie były już potrzebne skoro traciło się życie. Dzisiaj sprytnie zarządzający regionami turystycznymi włodarze w zachodniej Europie, przekształcili intensywną historię walki o życie, w genialną turystykę górską, która czasami walkę może nie o życie ale z samym sobą na pewno przypomina, choć było pare przypadków gdzie kilku nieszczęśliwców zostało wysłanych na urlop do raju i to albo przez swoją nieuwagę, źle wpięte karabinki, złą pogodę lub po prostu wadliwy sprzęt. Przed każdą rozpoczynającą się ferratą jest tabliczka z informacją, kto się nią opiekuje: gmina, firma lub po prostu prywatny inwestor – innymi słowy kto wykłada na to pieniądze i komu w myślach po udanym przejściu trzeba przybić piątkę. Jeśli miał miejsce jakiś wypadek, taka informacja też się na tych tabliczkach znajduje na “zniechęcające dzień dobry”.
No dobra, ale co to te ferraty? Coś pomiędzy łatwymi drogami wspinaczkowymi, a ciężkimi szlakami turystycznymi. Dla kogoś kto niekoniecznie się wspina, a chciałby pobyć w skałach cały dzień lub kilka dni poruszać się częściej w pionie niż w poziomie. Do każdej ferraty jest podejście normalnym szlakiem turystycznym, do jednych krótsze, do drugich dłuższe, to “dłuższe” bywa czasami sakramencko długie. To samo dotyczy powrotnego zejścia. Do tego trzeba doliczyć czas spędzony stricte na ferracie. Podejścia bywają nie tylko rozgrzewką, a też mocnym treningiem samym w sobie. W plecaku ma się wodę, jedzenie, dodatkową warstwę odzieży, kask, lonże z karabinkami, uprząż wspinaczkową, ekspresy i reszta wedle uznania więc na podejściach chętnie pożyczyłbym plecak obojętnie komu.
Metalowa lina grubości trzech długopisów rozwieszona jest od początku do końca. Metalowe kolucho wbite jest w skałę średnio w odległości od metra do dwóch lub więcej w zależności od skali trudności i wymusza systematyczne przepinanie karabinków (jedyna forma asekuracji). Odległość pomiędzy uczestnikami przynajmniej jedno przepięcie, żeby w razie spadania zawodnika wyżej nie dostać jego rozpędzonym ciałem po głowie i nie zafundować sobie wspólnego lotu w dół. Kask jest absolutnie obligatoryjny, zdarzają się luźno lecące kamienie i dziura w głowie jest wtedy w cenie wejścia. Większość ferrat, które zrobiliśmy w Austri jest bezpłatna, sporadycznie trzeba zapłacić za skorzystanie z ferraty ale to groszowe sprawy i nie samej ferraty, a np. Parku Narodowego na terenie którego dane przejście się znajduje. Prócz Austri ferraty obecne są w całej Europie, również w Polsce – przykładowo Orla Perć i jej piękne łańcuchy… a na poważnie to zdroworozsądkowe było by zaaplikowanie zachodniego myślenia w naszych Tatrach, raz że było by bezpieczniej, dwa że powstałyby nowe ciekawe przejścia. W Dolomitach ferraty są bardzo przestrzenne – wysoko nad poziomem morza z pięknymi widokami, gdzie odwracając się za siebie lub patrząc w dół kolana nabierają rytmów disco!
Nieważne gdzie, wszystkie podzielone są skalą trudności od A do F. Na A weźmiesz spokojnie żonę i dzieciaki. Wszyscy wrócicie w jednym kawałku i do tego z dużą dawką radości. Jeśli Twoje życie nie polega na siedzeniu w koszuli flanelowej przed monitorem i jesteś przeciętnie sprawny, to ten temat obowiązuje do skali C, gdzie przy C się zdecydowanie spocisz. Odcinki D zaczynaja sprawiać sporo rozrywki każdemu wspinaczowi (powiedzmy łatwe: czwórki/piątki) pionowa skała, można iść wykorzystując linę i przygotwane przez “opiekuna” ułatwienia czyli metalowe stopnie, pręty, itd. Można też tego nie dotykać i po prostu się wspinać, co nawet w butach górskich na ferratach D nie sprawia większego problemu. Przy ferratach F można się faktycznie sprać ! Zdarzają się nawet lekkie przewieszenia, które przechodzi się wtedy na samych rękach bo but górski nie klei. Widziałem dobrze nakarmionych, mocnych polskich chłopów, którym na odcinkach E odcinało ręce, wchodzili za linę i restowali po naście minut, żeby pokonać dany odcinek. Widziałem też lokalnego austryjaka, który po tej samej parti wbiegł, a lonżą I wpinaniem karabinków zupełnie nie zawracał sobie głowy. Także jak to w życiu. Ferraty wyceniane są często w oparciu o najtrudniejszy odcinek. Czyli jak ferrata jest wyceniona na D, to odcinki A,B,C też się w niej często pojawiają, a D jest najprawdopodobniej tylko jakaś jej częścią. Pewne jest, że w ferracie D, nie znajdziemy odcinków o skali trudności F. Często ukształtowanie terenu wymusza zastosowanie tyrolek i mostów linowych, dla każdego kto widzi to pierwszy raz jest to tyle samo radości ile generował pierwszy happy meal z zabawką w restauracji innej niż wszystkie, tyle że na ferracie nie ma różnicy ile masz lat, bo i tak się uśmiechniesz.
Paweł przedstawił mi to wszystko trochę krócej, ze wspomnianego jastarnianego Everestu poszliśmy do jego surf shop’u, włączył komputer i w “google images” wpisal : “Königsjodler” – później kilka losowych filmików na YouTubie i wiedziałem, że źle zadawałem sobie w głowie to pytanie. Bo kwestia nie była “czy” chcę jechać, tylko “kiedy”? Podliczyliśmy koszty, podzieliśmy na wszystkich chętnych, zatankowaliśmy pierwszy bak paliwa i po kilku godzinach dojeżdżaliśmy już do regionu salzburskiego. Noc przespana na siedząco, śniadanie na stacji, wypoczęci… pojechaliśmy do Weissenbach nad piękne jezioro Attersee, gdzie po krótkim podejściu pierwszy raz w życiu dotknąłem metalowej liny, wpiąłem karabinki i ruszyłem do góry. Po pierwszych kilku metrach wiedziałem już, że polubimy się z ferratami i pewnie pospotykamy się częściej. Kiedy jest mokro nie powinno się wychodzić w górę, można w łatwy sposób pożegnać się z jedynkami. Kiedy jest burzowo, tym bardziej się nie wychodzi, bo całość staje elektryzująco atrakcyjna i dla spragnionych czułości ferratka może popieścić. Przed wyjazdem nie sprawdzałem pogody, bo bałem się, że na nieszczęście będzie brzydko, a to jedyny dla nas osiągalny termin i będę miał motywację do wyjazdu z poziomu zero. Kiedy zobaczyłem te nisko wiszące chmury, mrzawke i średnio zadowalającą temperaturę, spadła mi motywacja do minus jeden. Klettersteig Attersee klepnęlismy bardzo szybko. Było nas 6 osób i do książki na szczycie nikt nie wpisywał się bez uśmiechu. Wychodzi na to, że dla napaleńców pogoda nie ma znaczenia ale nie idzcie w deszczu, a tym bardziej w burzy!
Wieczór zaplanowaliśmy w schroniku w Muhlbach pod wspomnianym wczesniej Królem Jodlarzy (Königsjodler), do którego prowadzi krótki spacer z plecakami z lokalnego parkingu. Na miejsce dotarliśmy późnym wieczorem. W schronisku na szczęście były jeszcze wolne miejsca. Świeżo wyremontowane, z charakterystyczną regionalną stolarką, kuchnią, kominkiem, bardzo ładne, tyrolskie standardowo. Ogrzaliśmy się przy ogniu, pogadaliśmy, pośmialiśmy, zintergrowaliśmy z lokalesami, właścicielem i vaniliowym Jägermeister’em. Dobrze zapowiadający się pobyt w ładnym miejscu zafundował nam dwie niespodzianki. Pierwsza, która namieszała nam lekko w planach, to kiedy usłyszeliśmy magiczne “keine Dusche”. Ja obstawiałem, że właściciel spędził za dużo czasu w towarzystwie Jägermeister’a i bajdurzy więc ruszyłem na bezowocne poszukiwania prysznica. Po pierwszej nocy w sklejonym t-shircie poznaliśmy rano drugą niespodziankę, która w planach namieszała nam już zdecydowanie mocniej niż ta pierwsza. Cały Königsjodler był w chmurach, z których intensywnie padał śnieg. Jeden telefon, zła informacja, drugi potwierdzający – nie ma szans, żebyśmy wyszli. Austryjacy kategorycznie odradzają, wręcz zakazują, w takich warunkach najdłuższa austryjacka ferrata staje się niebezpieczna na tyle, że faktycznie zagraża życiu. Mamy zapędy polskości i bagatelizujemy ostrzeżenia ale po krótkiej chwili rozsądek przestaje bawić się w chowanego z rozumiem i zdajemy sobię sprawę, że żartów nie ma. Dociera również fakt, że główny powód naszego przyjazdu do Austri właśnie został nam odebrany.
Pogoda ma się poprawić za trzy dni, nie mamy tyle czasu bo w poniedziałek wszyscy muszą być już z powrotem w Rzeczpopolitej. Asekuracyjnie wyjeżdżamy w okolice Kaprun, robimy kilka pięknych ferrat (np. Grandlspitz, Kitzlochklamm) z wodospadami pod nogami, z mostami linowymi ale w głębi duszy niedosyt na Króla pozostaje. Pogoda się poprawia, co z tego jak deficyt czasu dotyczy nas wszystkich, a przede wszystkim dyrektora dużej spółki skarbu państwa na śląsku, który jest z nami, a w poniedziałek musi być już za biurkiem.
Piękne popołudniowe słońce, odpoczywamy na tyrolskim balkonie, głosujemy. Wychodzi na to, że telefon musi zostać wykonany do kraju i poniedziałek będzie dniem urlopowym dla wszystkich. Prognoza się potwierdza, wstaję piękny dzień, błękitne niebo poniżej poranne mgły. Wcześnie rano jesteśmy już dobry kawałek powyżej schronika, w którym spaliśmy kilka nocy wcześniej, pozdrawiamy “keine Dusche” i w pięknym słońcu rwiemy do góry. Z Pawłem uciekamy z peletonu i chcemy pokonać proponowane przewodnikowe 3 h samego dojścia do ferraty. Tempo mamy nienajgorsze, choć magazyn energetyczny został rozplanowany na cały dzień także sprint na pewno to nie jest. Co jakiś czas rozglądam się za blondynkami, niestety nic prócz alpejskich szczytów nie widzę. Na szczęście są góry. Jako, że Paweł jest na początku swojej czterdziestki, a moc ma przynajmniej osiemnasto latka i podchodzi do tematu jak do dobrego treningu, chciałem pożyczyć mu swój plecak, żeby faktycznie dobrze sobie poćwiczył na podejściu ale nie chciał się dać namówić, dziwne. Im wyżej, tym lepiej. Plecak lżejszy, brzuch pełniejszy, widok sensowniejszy.
Wyrastają kamienne wieże, ciągnął się po sam horyzont. Tak daleko jak moge zzoomować wzrokiem, tak daleko widzę pionowe skały. Ciężko się nie cieszyć. Peleton odstawiony, korzystając z okazji że to pierwszy śnieg w tym sezonie lepimy motywującego bałwana dla pozostałych, uzupełniamy bateryjki, chwila oddechu i podchodzimy pod tablicę informacyjną “klettersteig Königsjodler”. Podobnie jak poprzednio napisane jest jak długa jest ferrata, kto się nią opiekuje, itd. Jedyna różnica, to “jeżeli jesteś później niż 11 rano, nie idź dalej, zawróć”. Jako, że mamy jeszcze dużo czasu wpinam pierwszy karabinek, łapię linę, drugie kliknięcie metalowego pomocnika i zaczyna się jedno z najsolidniejszych ferratowych przejść. Wychodzę na pierwszy szczyt, z dołu wyglądał na najwyższy, później okazuje się najniższym w całej nadchodzącej kolekcji. Widok jest taki jak cokolwiek co sprawia Ci najwiecej przyjemnosci w życiu pomnożone razy dziesięć.
Piękno tej ferraty polega na tym, że idzie się cały czas granią, wchodzi się na kolejną skalistą Eiffla’e, później się z niej schodzi, żeby zaraz wejść na kolejną. Są momenty, żę spokojnie siadam na szczycie jednej z wież, pod nogami i za plecami mam taką przepaść, że bez wpięcia w metalową linę raczej dobrowolnie nie pchałbym sie tam. Kończę chorować, nafaszerowany czosnkiem tłumaczę sobie, że wypocenie tego badziewia będzie najszybszą formą wyleczenia się. Wrzucam drugi bieg, Paweł ssolidaryzował się z doganiającym go peletonem i poczekal na resztę grupy. W sumie dobrze, bo to umożliwiło robienie nam wzajemnie widocznych obok zdjęć. Po drodze mijam kolejny już most linowy.
Niektóre pokonuje się przechodząc po nich, inne wisząc na jednej linie metalowej. Jak nie ma się rolki to z karabinków sypią się wióry metalu kiedy po niej jadą. Widokowo bajka, wysiłkowo też. Zaczynam czuć w plecach, rękach, nogach. Stopy chcą trochę odpocząc mimo, że buty mam ze sztywną podeszwą, lekko strajkują. Po drodze mijam różne towarzystwo, prawie każdy przedział wiekowy, w końcu trafiam Biagio, bardzo sympatycznego włocha, który wiekiem przynajmniej mnie dubluje. Robi sobie ciepłą zupę instant na małej kuchence turystycznej. Śniegu jest trochę pod nogami więc problemu z wodą nie ma. Jako, że stopy mają wstępnie dosyć, zdecydowałem się mu potowarzyszyć. Poszwargotaliśmy z 40 minut, co wystarczyło Pawłowi na pojawienie się nad naszymi głowami na wspomnianym moście linowym. Most to trochę za duże słowo, po prostu rozciągnięta jedna metalowa lina od skały do skały. Pod nogami przepaść. Całkiem sensowny odcinek do zawiśnięcia w powietrzu. Paweł chwilę dychnął, pogadaliśmy jak sytuacja z pozostałą częścią grupy, czasu na lepienie kolejnego demotywującego bałwana nie było więc zawiązałem buty, ubrałem kask i powtórka z rozrywki.
Całość wbrew pozorom jest bardzo zróżnicowana, chwyty, stopnie są na każdym podejściu i zejściu inne. Przepinanie karabinków w pewnym momencie staje się automatyczne. Są miejsca gdzie nie dotykałem liny w ogóle, a poruszałem się tylko w skale – spokojnie do zrobienia. Dogoniliśmy Słowaków, którzy niemiłosiernie dawali w palnik atmosferycznie i idąc za nimi kładło nas na plecy, także manewry wyprzedzania uskutecznialiśmy często. Wymaga to czasami bliższych kontaktów i troche inwencji twórczej ale działa i jest wykonalne. Pytam: ”prezes ile masz wody jeszcze”? – “ostantie łyki” słyszę. To są te momenty aktywności fizycznych, kiedy zwykła woda mineralna nabiera takiego samku, że jest najlepsza na świecie. W mojej butelce też były ostatnie łyki, a jako że gigantyczna ściana przed nami wznieśliśmy toast za jej szybkie pokonanie i wygodne łóżko w schroniku u góry. Resztką sił wdrapaliśmy sie na bliźniaka ElCapitana z Yosemite, żeby u góry zrozumieć, że to dopiero połowa ferraty.
Słowa, które wkradały się do mojej głowy nie nadają się do przytoczenia, jako że oficjalnie uznawane są za niecenzuralne. Paweł skwitował krótko “to się chlopaki ucieszą”. Faktycznie radość była ogromna kiedy już po pierwszej drzemce w schronisku u góry, zobaczyliśmy resztę grupy, która do nas dołączyła po kilku godzinach.
Zachód i wschód słońca na szczycie Hochkonig na prawie 3000 m npm wart jest zobaczenia i jest absolutnie jednym z lepszych w życiu. Schronisko na tej wysokości oferuje pokoje nasto osobowe, gdzie zasypia się jak nigdzie indziej na planecie, jak wszyscy ściągnął buty, a filozofia “keine Dusche” jest częścią gry. Jeszcze tylko długie zejście po luźnych kamieniach i “siemnako czyściochu”.
GDZIE BYLIŚMY :
1. via ferrata / klettersteig ATTERSEE przy jeziorze ATTERSEE, miejscowość WEISSENBACH.
2. via ferrata / klettersteig GRANDLSPITZ, miejscowość MUHLBACH am HOCHKONIG.
3. via ferrata / klettersteig KITZLOCHKLAMM, miejscowość TAXENBACH.
4. via ferrata / klettersteig KONIGSJODLER, miejscowość MUHLBACH am HOCHKONIGszczyt HOCHKONIG 2941m npm.
SPRZĘT :
– lonża z dwoma karabinkami i absorberem energii w razie odpadniecia
– uprząż wspinaczkowa
– kask
– rękawiczki (mogą być najtańsze ogrodnicze lub specjalne skórzane)
– dodatkowy ekspres/karabinek (rolka i z 20 m liny)
– buty górskie za kostkę (choć w “podejściówkach” też można próbować, gorzej ze schodzeniem po szlaku po luźnych kamieniach)
– dobra górska odzież
– ubezpieczenie
– elektronika wedle uznania
– dobry humor!
Austria, Igor Bucki