SLEDS – SNOWMACHINES
Z tymi skuterami tutaj sprawa jest prosta: mają je wszyscy, ale nikt nie chce dać! Pierwsze pytanie, jakie zadałem po przyjeździe to gdzie i kiedy mam się stawić, żeby móc jakimś polatać? W odpowiedzi usłyszałem dwie opcje:
1. Płacisz, wypożyczasz, działasz. Psujesz, to płacisz za reanimację. Rozwalasz, to kupiłeś sobie właśnie nowe szybkie sanki 🙂
2. Wyrabiasz sobie relację (tak się to tutaj ładnie nazywa) i ktoś ci daje swój skuter. Też płacisz, ale troche mniej, reszta jak wyżej bez większych zmian.
W międzyczasie poznałem Justina. Na szczęście! Snowboardzista z Colorado zakochany w puchu przyjechał na Alaskę leciwą Toyotą (do dzisiaj nie wiem jaki to model) ze swoim ski-doo na pace. Takich zestawów jeździ tu cała masa.
Jest też lokalny pogromca szos – coś pomiędzy pick’upem, a ciężarówką. Innymi słowy bydlę takie, że 3 razy obchodziłem i nie mogłem się nadziwić, dlaczego “to” takie duże i jak to przekombinować, żeby pod domem takie postawić, najlepiej z zawartością paki.
Justin przyjechał rano i spytał czy w 15 minut będę gotowy? W nocy spadł metr puchu! Dalej pada, śmigło nie lata, a ja od tygodnia siedzę na tyłku i modlę się o kolejne warstwy, żeby w końcu zasypało szczeliny i wpuścili mnie na ”spine’y”!
Tzw. ”down day” uczy cierpliwości. Nie wiem jak u Was, ale ja miewam problemy nawet w kolejce do kasy w markecie, a korki w mieście zdecydowanie należą do moich faworytów. Innymi słowy – Justin spadł mi z nieba! Lecimy!
Jak się okazuje po drodze, Justin to pierwsza ze spotkanych tutaj osób, która wie, po co w samochodach jest tylni napęd i korzysta z tych szerokich białych dróg w znany mi polski sposób. Dojeżdżamy na miejsce – środek lasu. Wszystko białe. Podaje mi łopatę i mówi, że skuter musimy najpierw znaleźć. „Tam gdzieś powinien być, tam go wczoraj zostawiłem”- pokazuje palcem. Wtedy nie wiedziałem, że będę odkopywał ten skuter jeszcze 2 razy tego samego dnia i to w zdecydowanie ciekawszych okolicznościach. Tankowanie, olej, chwilę kosiarka się rozgrzewa.
W Haines, jak się dobrze poszuka, skuter z uszkodzonym amortyzatorem z przodu można kupić już za 2500 USD. 700 USD naprawa i w sumie za 3200 USD i mamy 3 latka… Paliwo w galonach, jeszcze nie widziałem, żeby ktoś z tubylców w ogóle liczył, ile tankuje i zalewał mniej niż pełen bak. U nas ten sam skuter kosztuje około 25 tys PLN, paliwo wszyscy wiemy, po ile jest i jaka jest średnia krajowa też. Czasem sam się sobie dziwię, że nie wolałem urodzić się w stanach.
Justin pyta czy jeździłem kiedyś na skuterze, czy mniej więcej wiem, z czym to się je? Mówię, że w pięknej Polsce miałem możliwość poruszania się po okolicznych lasach na bardzo szybkiej jednostce (tu ukłony dla Pana Nadleśniczego) i jako tako sobię radzę. Justin na to „ale czy po kanadyjsku”?
hm ?
Jeden skuter, dwóch hetero. Ani z przodu, ani z tyłu fajnie się nie siedzi. Jedna kierownica, cztery ręce.
On gaz, ja hamulec i wspólny uchwyt po środku. Myślę: jakoś to będzie! Gdzieś na jakimś filmie widziałem, fizyka kwantowa to przecież nie jest. A koordynacja jest pewnie banalna, zwłaszcza ze skręcaniem i hopami… Wyjeżdzamy na drogę. Żeby dojechać do wjazdu w las musimy przejechać ze 3 km. Po pierwszym kilometrze już wiem, że zdecydowanie wolałbym trzymać gaz, niż hamulec.
80km/h średnia, co was będę kłamał, zacząłem się zastanawiać czy w ogóle dojedziemy do miejsca, w którym miałem w końcu wpiąć narty! Żeby było zabawniej, mój amerykański kolega czuje mocno bluesa i kiedy tylko pojawił się nieubity śnieg, rozkręcił się z fantazją i całkiem nam to wychodziło, balans prawo, lewo – skuter płynie, ciężko się nie uśmiechać!
Nagle patrzę – Justin’a nie ma! A był! Czuję, jak kierownica wbija mi się w ulubione miejsce każdego faceta i widzę niebo, swoje buty, śnieg. Jest dobrze. Nart nie mam, plecak rozerwany. Justin się zbiera, a skuter w długą… Na szczęście (tak wtedy pomyślałem) spadły mu obroty i wjechał w przydrożny rów i zakopany w śniegu zgasł. Uśmiechnięta broda szczerzy zęby ze śmiechu – ciężko się nie cieszyć. Bardzo mi tego brakowało ostatnimi czasy. Pytam: „czemu tak lecisz wiracha? Przecież tam nie dojedziemy!” A on na to: ”nowe ski-doo, nie przyzwyczajony jeszcze jestem! A przecież ty miałeś być hamulec!”.
Dobrze, że nie ”stejpował” gazu, (a robią tak ci mocniejsi zawodnicy, zobaczcie sobie np. Frank_Gibson na Instagramie) bo dzień mógłby być wyjątkowy. Łopaty, ubijanie, przestawianie, przeciąganie – innymi słowy kombinacja na maxa. Wtedy zrozumiałem, że nie do końca było to „na szczęście” z tym rowem – lekką ręką 30 minut wykopywania. Po powrocie na drogę prędkość nie uległa większej zmianie! Obiecałem sobie, że hamulca nie dotknę aż do momentu, kiedy zobaczę pierwsze ”pillows’y”. Trochę mi zeszło… Momentami miałem przebłyski, czy aby kask narciarski w tym lesie, na tej drodze, przy tym nisko lecącym woźnicy na cokolwiek mi się przyda! Ale jakby nie patrzeć już wiem jak to jest „po kanadyjsku” i że nie tylko w Polsce szanuje się prędkość. Dobry chłopak ten Justin.
Jest las, są poduchy, jest tyle śniegu, ile nie widziałem w Polsce przez całą zimę stulecia- i to wszystko przez jedną noc. Bajka! Jest też drugi skuter i dwóch lokalesów. Integracja w 30 sekund, piątki przybite po pierwszym wspólnym zjeździe.
Filozofia „no friends on a powder day” zostaje daleko po drugiej stronie oceanu. Tu jest jakoś „normalniej”- to jest chyba odpowiednie słowo, opisujące tutejsze podejście człowieka do człowieka. Nikt się nie nosi, ludzie są dla siebie serdeczni i z założenia narciarsko/ludzko dobrzy (z wyjątkiem pożyczania skuterów rzecz jasna).
Justin wciąga mnie do góry kilka razy, potem zmiana. Zaraz po zmianie, znowu skuter zakopany, ale to może pominę 😉 Chmury przetaczają się nad głową w ogromnej ilości. Co jakiś czas przychodzi mgła. Czasami pada śnieg z deszczem, jest lekko poniżej zera. Płaskie światło. Śnieg na tej wysokości jest ciężkawy, ale i tak dzień zaliczam do udanych. Rozglądam się po okolicy i tak sobie myślę, że nie ma w życiu nic lepszego od jeżdżenia po świecie. I fajnie, że tych gór jest jeszcze tyle do zobaczenia.
Trochę się przestraszyłem, bo mój amerykański kolega chowa linkę, na której się wciągaliśmy. Mówię: „Justin, dawaj w dół zastąpimy kanadyjkę, polką i po prostu pojadę za Tobą”. Bezpieczniej mi na nartach, zdecydowanie bo przecież w dół jest zawsze szybciej niż pod górę.
Dzień zakończyliśmy późnym popołudniem w miejscu, bez dwóch zdań, wyjątkowym. W miejscu, w którym mógłbym zamieszkać albo przetransportować je na Magiczny Dolny Śląsk. I, tak jak pisałem w poprzedniej części alaskańskiego tripa, większego znaczenia nie ma, co masz nad głową, czy ściany mają kąty proste czy nie. Ważne, żeby coś nad tą głową było, żeby było ciepło i można było coś zjeść. Ale najważniejsza jest reszta. Czyli kontakt z Matką Naturą w dowolnej formie.
Każda zabawka, jaką widziałem, jest mówiąc delikatnie ”wypasiona” i nie ma znaczenia czy to skuter, samolot, snowcat czy helikopter. Jeśli o samo miejsce chodzi, Robe wybudował sobie swój alaskański azyl, w którym ma to, co widzicie na zdjęciach. „Wystrój” często się tam zmienia, ma tego dużo i bardzo intensywnie z tego korzysta. Jest korba! Jest pięknie, a komentarz jest zbędny, bo wszystko widać 😉 Polecam wujka google i „slednecks” – to jest właśnie ten gość. Żeby za bardzo się nie rozpisywać zapytany co robi latem, to samo tylko po rzece pod górę…skuterem 😉
Poznałem też Johna z bimbrowników i jego miłość z plakatu. Angielski mam w miarę, ale jego akcent skutecznie utrudniał nam konwersację! Można by to porównać do naszych polskich dialektów- tu też trafiają się mistrzowie. Żeby całość trochę bardziej mi skomplikować Jasiek wypił już kilka piw, więc rozmowę możecie sobie wyobrazić. Rękami zawsze najlepiej się gada i koniec końców sedno sprawy do mnie dotarło. Wychodzi na to, że Pan Jan ma kopalnię i takie jasne żółte metalowe tam wykopuje, więc idę jutro pomóc mu szukać, bo na heli fundusz dawno mi się skończył 🙂
TO NA ZDROWIE, ZA LEPSZE JUTRO 🙂 !
Scott ze słoiko-szklanką miał dziewczynę Polkę – wszędzie te Polki, ha !
Haines, Alaska – Igor Bucki