FLY DRAKE – PLANE SKIING
Na imię ma Drake, nie wiem ile ma lat, cholera jasna nie zapytałem. Ale strzelam, że pewnie jako dziesięciolatek pierwszy raz zasiadł za sterami, a było to na pewno z 45 lat temu. Jego ciemno niebieska księżniczka jest trochę od niego starsza. Samolot z naklejką Jones’a pod śmigłem ma 58 lat, był w kilku narciarsko/snowboardowych produkcjach i na tą chwilę na moje oko wygląda jak nowy.
Wsiadamy, podkurczam nogi, żeby nie przeszkadzać szoferowi. Podaje mi słuchawki i włącza… rock! Prosił żeby nie dzielić się nagranym materiałem bo ludzie nadzorujący pilotów w Stanach nie mają jego poczucia humoru. Innymi słowy, żeby Drake mógł latać tak jak lata i żebyście też mogli tego doświadczyć, ograniczę się do stwierdzenia, że sam lot był jednym z najfajniejszych doświadczeń w moim życiu 😉 Miło patrzeć jak ktoś kocha swoją pracę i wkłada w nią całe swoje serce serce.
Samo latanie po tych górach jest wyjątkowe. Kadry filmowe kręcą się same. Zachwyca każdy kolejny szczyt. Białe góry, w dolinach jeziora, dziewczyny w bikini. Jest wszystko i nic. Taka jest Alaska, wszystko i nic ale wszystko zależy od tego czego szukasz i czy akurat w momencie, którym tutaj jesteś, będzie ci dane to znaleźć.
Ciepłe i długie alaskańskie lato porozciągało szczeliny lodowcowe, lądujemy w miejscu, gdzie jest ich teoretycznie najmniej. Samo lądowanie, przez kolegę z Austalii zostało skomentowane jako ” butterfly with sore feet”, faktycznie nie czuć zupełnie kiedy samolot zaczyna jechać na płozach. Błękit, biel, zapach paliwa. Wysiadamy, po kolana puchu.
Wiążemy się liną w 15 metrowych odstępach (Mark wybiera intensywnie męski róż jako przewodni kolor swojego szpeju), foki założyliśmy już na lotnisku. Wpinamy narty, sonda w rękę i przed siebie. Idę po środku, trafiam na mocnego zawodnika za mną, co chwilę napięta lina szarpie mnie do tyłu, na szczęście masę ma gość odpowiednią więc jakby coś się działo bez problemu utrzyma nas dwóch.
Drake nam jeszcze nie odpuszcza, pierwszy ”low pass” nad samą głową (szkoda, że nie ma Konwenta fb.com/konwentphotography bo pewnie by się mocno uśmiechał). Drugi ”low pass” odbija się od śniegu i lewa płoza dotyka lodowca, prawa w powietrzu. Leci zakręt, pierwszy, drugi, trzeci – ma gościu zajawkę narciarza bez dwóch zdań ! 🙂
Po jakiejś pół godzinie turowania, kopiemy ”pit”, na pierwszym metrze jest badziewiasta warstwa po deszczach sprzed miesiąca. Skrystalizowana nazywana tutaj ”surface hoar”. Oglądamy pod mikroskopem pojedyńcze sztuki, wyraźnie widać co się święci. Niesamowita jest ta Matka Natura. Pare uderzeń łopatą i przy dwudziestym trzecim równo się odcina. Później kilka technik ratowania ze szczelin i ”ready to go”.
Nie jest źle ale bezpiecznie w 100% też nie jest, w sumie w górach nigdy nie jest. Wybieramy jak to mówią amerykańce ”mellow run” i w górę. Widoki zapierają dech. Bajka ! 20 minut lotu, z 1,5h turowania i jesteśmy na równi z całym horyzontem.
Krótka przerwa i pierwsza alaskańska linia odhaczona.
Reasumując jaka jest różnica pomiędzy heli, a plane skiingiem? Przy tym drugim trzeba się trochę więcej nachodzić 😉 Ale pewnie wszyscy się zgodzicie, że (jak już tak lecę po amerykańsku dzisiaj) ”earn your turns”.
Haines, Alaska – Igor Bucki