What is Africa like?
makes you give away everything you have
makes you realize that everything you have is just temporary and not really relevant
makes you understand that happiness is not about possession, is about being
that even though at the first glance, it all looks very tough on daily basis they all, without any exceptions have the spirit of happiness somewhere so deep in their souls, that it can not simply be destroyed
makes you understand that life is not always about planning, that today is good and it is good enough
that there might not be tomorrow
makes you understand that it doesn’t matter where we are, we always depend on the beautiful and amazing Mother Nature
definitely has some Jamaican energy and tons of good people around
”yo brother ! hakuna matata ! peace and love” ! – learned that there and will use it often 🙂
and this is how Africa sounds :
play this as loud as you only can (don’t forget the bass) and scroll through those photos (some national geographic portraits too) to see it yourself !
if you have any doubts whether you are happy with your life or not
remember! if you have two meals a day, you are a lucky bastard 🙂
HAKUNA MATATA my friend 🙂
PEACE and LOVE !
Biegnę po metalowych wąskich schodach. Gonią mnie w siedmiu. Przerażony jestem. Pić chce mi się bardziej niż na wulkanie w Niseko. Język przykleja się do kręgosłupa, pięty obijają pośladki. Uciekam jak opętany. Dawno się tak nie bałem i dawno nie śniło mi się takie badziewie. I to jeszcze za 9 stów. Obudziłem się lekko po 6 rano, spocony i przerażony tym co zorganizował mi umysł. Spałem niecałe dwie godziny i to nie dlatego, że Tinder zafundował mi sesję półnagich kobiet. Od 4 nie mogliśmy się dogadać z Morfeuszem. Siedziałem nabuzowany, zgrzany i dziwnie pobudzony prawie całą noc. To jest jeszcze nic, bo ponoć po lekach malarycznych jest zdecydowanie gorzej plus zniszczona wątroba. Zamiast kupić sobie piękne dziaby na wspinanie w lodzie, wydałem równowartość na kolebkę ludzkości, a raczej bezpieczeństwo w Afryce i jednorazowo zaaplikowałem bakterie: dur brzuszny, żółta febra, wirusowe zapalenia A i B, tężec, błonnica. Teraz już wiem, że wszystko za jednym zamachem niekoniecznie było dobrym pomysłem i warto sprawdzić ceny szczepionek poza Wrocławską Stacją Epidemiologiczną.
Miewasz Reisefieber? No własnie! Ja do tego nasłuchałem się o chorobach, niebezpieczeństwach i lokalnych gratisach. Skutecznie byłem ”motywowany” przez ”specjalistów” do takiego stopnia, że pare dni przed wyjazdem najchętniej bilet oddałbym pierwszej napotkanej uśmiechniętej blondynce. Myślałem, że w Brazyli jest źle, a tu miało być zdecydowanie gorzej.
“na każdym kroku będą chcieli Cię zrobić w *uj’a = siusiaka, zobaczysz!”
”Naturalnie trzeba być ostrożnym jak wszedzie na świecie – szczególnie po zmroku”.
“ooo Igor to będzie hardcore ale i tak zrobisz standardowo po swojemu, co ja Ci będę mówił – bądź bardzo ostrożny!”
- DalaDala sie psują mega często. Czekasz na drodze aż przyjedzie ktoś go naprawić. Zatrzymuje się milion razy. To nie są polskie warunki
- nie bądź taka sterotypowa 🙂 – o to właśnie chodzi w tripach
- zresztą jak sam pojedziesz to zobaczysz będę ciekawa twoich opowieści potem. Igor, ja tam byłam !!!
- aparat będę miał pod ręką
- No zobaczysz. Trzymaj się tam w takim razie bo na tym targu gdzie będą DalaDala będą Cię chcieli okraść
- hahahaha nie buduj napięcia
- No i torba z kitem idzie na dach razem z kurami kozaku więc musisz ją mieć na oku !
Takich wiadomości od różnych znajomych dostałem sporo. Mówili też, że pod żadnym pozorem mam nie rozmawiać z nieznajomymi, na pewno nie dawać im żadnych pieniędzy i za nic w świecie nigdzie z nimi nie jechać. Coś jak za starych dobrych czasów gdy wychodziłeś na podwórko, a przed wyjściem musiałeś chwilę pogawędzić z mamą. Jak tylko wylądowałem (3 rano) w Dar es Salaam podszedł do mnie uśmiechnięty młody jegomość i pyta co potrzebuję, bo załatwia wszystko od ręki. Potrzebowałem lot z Dar es Salaam. Zawsze mam w sobie tą ciekawość w co tym razem los mnie wpakuje. Nie powiniennem, odradzali wszyscy, ale dobre oczy! W między czasie stoi ulizany do tyłu blondyn. Jedyna biała twarz w okolicy. Wygląda, że przyjechał kogoś odebrać z lotniska więc pewnie wie coś więcej. Nie pomyliłem się, mieszka tu od pół roku i do tego jest z Wrocławia, hahaha! Odradza stanowczo jakąkolwiek formę współpracy z lokalesami. Tylko oficjalna rządowa taxówka/linia lotnicza i tylko ktoś kto ma identyfikator. Biuro lini lotniczych raczej biura nie przypomina. Do tego jest zamknięte i po krótkim telefonie funduje czekanie do godziny 8 rano. Popełniłem jeden błąd, wyszedłem już z lotniska więc nie mogę wejść z powrotem do klimatyzacji żeby na spokojnie zdrzemnąć się kilka godzin na quiverze. Ewidentnie dla wszystkich zgromadzonych wyglądam jak chodzący dolar więc każdy chce ze mną chwilę pogadać. Shaden ma dryg, luz i flow. Do tego bardzo ładnie mówi po angielsku i od razu łapie moje poczucie humoru. Przekonuje, że nie mam co czekać do rana na otwarcie tego biura, bo załatwi mi lot taniej i szybciej. Mimo, że nie spałem dwie noce i cały dzień (śmierdzę i kleję się niemiłosiernie), podstawy matmy są zawsze obecne i magiczne słowo ”taniej” sprawia, że ciężko nie wdać się w rozmowę. Nie wiem jeszcze o co, ale targować się lubię więc lecimy. Z 86 USD wyjściowych, po 5 minutach śmiechu i gadania dotarliśmy do 55 USD włączając ciężki quiver kite (waga w tych małych lokalnych awionetkach zawsze ma duży wpływ na cenę przelotu). Biorąc pod uwagę, że taxówka z lotniska do portu to 30 USD, a prom z portu na wyspę to 35 USD, to już jestem do przodu. Prom płynie 2h, samolot leci z Dar es Salaam na Zanzibar 20 minut. Krótka piłka i decyzja oczywista.
Co do samego Dar es Salaam. Nie poznałem ochotnika, który chciałby pozwiedzać je po zmroku. Muzłumańskie portowe miasto, które boryka się ze zdecydowanym przerostem miłośników 4 kółek w stosunku do placu zabaw jaki im się oferuje. Ponoć jeśli nie ruszą z budową dróg, w przeciągu najbliższych 4 lat, miasto dosłownie się zatrzyma i zakorkuje. Jeremy był, widział i wygląda tak (od 50 sekundy):
Shaden przekonał mnie ceną, brakowało jeszcze jakiejś formy zweryfikowania, że te dobre oczy faktycznie są dobre i całość nie przekształci się w harpagańską rozrywkę w stylu ”run Forrest run!”. Tym bardziej, że odlot jest z innego terminala, który jest gdzieś tam w głuchej ciemnej komarowo/malarycznej nocy. Zdjęć w telefonie swojego samolotu nie miał. Dziwna sprawa! Jak masz coś ukochanego, to przecież nosisz przy sobie. Miał tylko jakieś smsy z cyrlicą i rzekomymi turystami z Moskwy, którym załatwiał przelot. Potrzebowałem wsparcia. Tu nerek tak łatwo nie wycinają jak w Ameryce Południowej, ale w pojedynkę z kilkoma lokalnymi osiłkami różnie to może być, a w japonkach ciężko się ucieka przed lwem. Na szczęście pojawił się Martin (kolega z Pragi, którego poznałem w samolocie).
- Shaden jak udowodnisz nam, że nie ściemniasz i faktycznie to co mówisz jest prawdą, to Martin też leci i zarabiasz podwójnie!
Proces myślowy wystartował. Pogłaskał myśli. Porozglądał się i mówi:
- widzisz tamto biuro, ”FLIGHT TICKETS” ?
- yes, sir !
- to taka wyszukiwarka połączeń, tyle że offline i zamiast Google, jest tam bardzo ładna dziewczyna. Dam ci swój telefon, pójdziesz do niej i powiesz, że szukasz lotu na Zanzibar na dzisiaj rano albo na już najlepiej. Ona powie, że nic nie ma ale spróbuje pomóc i zadzwoni do mnie. Wtedy zadzwoni mój telefon w twojej kieszeni i będziemy mieć sprawę wyjaśnioną.
Rozglądam się o które biuro chodzi. Wszystkie pozamykane, jest jedno, gdzie neon leniwie próbuje się obudzić. Ciepło, parno, mroczno i ten specyficzny zapach. W biurze za szybą zgrabniutka czekoladka z długimi warkoczykami i śliczną pupą w opiętych jeansach. Zakochałem się w jej lordozie w pierwszej sekundzie. Uśmiecha się szeroko (każdy ciemniejszy odcień skóry ma zawsze śliczne białe zęby) i pyta w czym możemy sobie pomóc. Obojętnie! Jestem już kupiony! Dalej scenariusz idzie dokładnie tak jak powiedział Shaden. Telefon faktycznie dzwoni u mnie w kieszeni, a ja w wyobraźni widzę właśnie pierwszego afrykańskiego shake’a 🙂 !!! Chętnie kliknąłbym jej like albo przesunął w prawo na Tinderze, a najchętniej spakowałbym ją w swój quiver i zabrał Panią Przewodnik dalej ze sobą w świat po lepsze jutro.
Terminal drugi albo pierwszy. Tak byłem zafascynowany biurem ”FLIGHT TICKETS”, że teraz nie pamiętam który jest który. Ale jeden jest zdecydowanie bardziej oldschoolowy od drugiego, a oba wygladają jakby w Afryce wskrzesili Einstein’a i Teslę i zbudowali z chłopakami maszynę do podróży w czasie. Zatrzymało się wszystko laaaata świetlne temu. Mają w tym swój charakterystyczny luz i fundamentalne ”pole pole” (powoli powoli).
Shaden pożegnał się szybko (poranne zajęcia w pobliskiej szkole operatorów lotu – a to ci niespodzianka, co?). Szkoda! Bo obstawialiśmy z Martinem, że pewnie dużo trenuje na PlayStation i będzie naszym pilotem. Szybciej zniknął niż się pojawił, ale pożegnaliśmy się przyjacielsko. Przyjaciół mieliśmy już za to trzech nowych. Z których najserdeczniejszy skasował nas po 55 zielonych i powiedział, że wróci za 2h…
Nie mogliśmy sobie na to pozwolić więc pieszczotliwe kolano w brzuch i pieniądze dostaliśmy z powrotem. Niby pół żartem, pół serio ale zadziałało. Na samolot musieliśmy poczekać do wschodu słońca. Mieliśmy 2h na pierwsze doświadczenia z owadami i zapoznaniem się z uczuciem, że ”coś po tobie chodzi”. Lekko po 6 dołączyliśmy do dużej dostawy kartonów z czymś ciężkim. Pieniądze wymieniliśmy za uściski dłoni i poklepywania po plecach. Większość komunikatów na migi ale wychodzi na to, że Shaden nie kłamał, a my polecimy sami z pilotem jako… bagaże 🙂
Pierwsze wrazenie? Bieda!
Bieda i uśmiechy!
Taka bieda, że Polska staje się przy tym wszystkim Monaco.
Taka bieda, że aż w środku robi się smutno.
A może to wcale nie jest bieda i wcale nie jest smutno?
Mówi się, że Tanzania jest jednym z najbogatszych regionów Afryki, prócz południa z RPA na czele, rzecz jasna. Jeśli taka teza jest prawdziwa i mówimy tutaj o dobrobycie, to nie chce wyobrażać sobie co dzieje się np. w Somalii i czy czekoladka w warkoczykach z okienka przekonałaby mnie na wizytę.
Pierwsze wrażenie to gorąca Alaska. Czyli co masz pod ręką to bierzesz i kombinujesz. Czyżby kolejne pokolenie ludzi renesansu, którzy sami ustalają sobie jak żyją?
Zabudowa jest niska i kreatywna, mocno uzależniona od tego co akurat uda się znaleźć. Lepianka jest zdecydowanie formą dominującą, ale zdarzają się elementy murowane, z zadaszeniem blaszanym. Są też oczywiście piękne ogromne wysoko ogrodzone Ville i tylko wyobraźnia ogranicza scharakteryzowanie ich mieszkańców, czego mocno broni kilku śmiałków w mundurach fundujących ciekawskim kulkę w łeb. Zwłaszcza w takich intensywnych kontrastach, gdzie biedą oddychają wszyscy bez wyjątku. W jednej z tych Vilii miał siedzibę bank, a Martin potrzebował wymienić gotówkę. Masywany szlaban i lustra pod samochodem. Lustra na wysięgniku, wkładają je pod progi, zderzaki. Blokowisk nie ma dużo, a te które są, należą do luksusowych w porównaniu do reszty. Ogrodzenia brazylijskie, czyli rozbite butelki, zabetonowane na górze w formie skutecznego zniechęcacza.
O chodnikach można zapomnieć. Asfalt jest akutalnie wylewany drogą, którą jedziemy. Przedmieścia Stone Town (tu urodził się Freddie Mercury i jest fajny targ z owocami morza) prócz kilku głównych dróg, są przede wszystkim ziemne. Boso chodzi większość, a pozostali uruchamiają pomysłowość z obuwiem kłaniając się nisko potrzebie jako matce wynalazku.
W domu powtarzają mi często, że brzydko się ubieram, albo chodzę w brudnej kurtce. Zapraszam do Afryki, zrozumiecie co to znaczy brudny t-shirt, który tu dalej jest w cenie i świetnie sprawuje swoją funkcję. O porwanych spodniach oddziedziczonych po starszym bracie nawet nie wspomnę. Zaskakujące, widzę setki, tysiące osób. Nikogo smutnego. Wszyscy ze sobą rozmawiają, każdy ma jakieś zajęcie i coś robi. Nawet jak siedzi i robi NIC, to robi to w grupie i większość się przy tym uśmiecha.
Fajne, że nieważna jest metka i logo na t-shircie, bo fajnie, że on w ogóle jest! Bardzo się cieszę, że w końcu znalazłem takie miejsce na planecie. Mało kto zwraca tutaj uwagę na durnoty, którym my tak łatwo oddajemy codzienność w Europie.
Noszą na głowach absolutnie wszystko. Najlepsze są w tym kobiety, w tym samym czasie zajmując ręce czymś innym (nie, nie tym!). Co gorsza więkoszość zgodnie z panującą religią jest pozakrywana i pochowana w prywatnych saunach przed ciekawskimi spojrzeniami.
Handel przy głównej drodze kwitnie. Są odpowiedniki wszystkiego. Straganów, warsztatów, serwisów, tartaków, hurtowni budowlanych (kilka ciężarówek w rzędzie). Mięso wiszące na hakach przekonuje mnie do wegetarianizmu. Za to ręcznie rzeźbione łóżka same w zachwycie skręcają kark. Gospodarka raczkuje, a ”cash flow” ma się nieźle.
Ruch jest lewostronny, a auta są w większości japońskie. Nawet tabliczki informacyjne w środku są w krzaczkach. Niestety ładu i porządku japońskiego na ulicach brak. Jadąc, hamuję na fotelu pasażera często. Często też trąbią, wtedy rower przed nami lub motorynka zjeżdża na pobocze szanując prędkość szybszego woźnicy.
DalaDala faktycznie przeczy prawom fizyki i raczej żaden projektant nie wpadł na pomysł, że jego auta będą tak solidnie przeładowane. Czy rzeczywiście niebezpieczne i psuje się co chwilę? Nie sądzę! Nie widziałem po drodze ani jednej sztuki popsutej, za to faktycznie quiver z kitem na dachu mógłby się nie zmieścić bo często lądują tam rzeczy zdecydowanie większe niż cały samochodzik. Całość to mała japońska ciężarówka z paką, na którą przybito dwie ławki i dach. Ludzi wchodzi do środka tyle, ile wejść musi. Górnych granic raczej nie ma, ale japońska myśl inżynieryjna dzielnie stawia czoła lokalnym kaskaderom.
Zachwyca też tutejszy surfing… na ciężarówkach lub naczepach. Naprawdę ubolewam nad tym, że u nas nie można pojeździć sobie swobodnie na dachu (pamiętasz Krzychu?).
Japoński akcent samochodowy, ma mało wspólnego z samą drogą. Zaradność alaskańska też ma raczej niższy poziom zaawansowania ale za to zgadza się polska drogówka, która w wąskich gardłach zatrzymuje wszystkich jak leci i swoją pomysłowością poszukuje powodów do czeskiej pokuty. Zaskoczyła mnie bardzo relacja kierowca-policjant. Na początku jest średnio sympatycznie, jak wszędzie. Później jest mandat za coś tam albo łapówka, żeby tego mandatu nie było. A na końcu jest piąteczka i uśmiechy. Jakby każdy wcielał się w swoją rolę, odgrywał ją z pełnym przekonaniem, by na końcu poczuć trochę Jamajki i afrykańskiego luzu. Najpierw narzekają, później i tak się do siebie uśmiechają.
- Alessandro masz dziewczynę ?
- No pewnie ! 😉
- A będzie Twoją żoną ?
- Of course !
- A ile chcesz mieć żon ?
- Przynajmniej 4 !
Pięknie ! nie tak dobrze jak Salomon (500 żon, 800 nałożnic) ale czuję, że pokocham Afrykę ! 🙂
Trąbi często, reggae słucha głośno i ma kilka bardzo fajnych kawałków. Z policją rozmawia krótko i stanowczo. Mandatami wybitnie się nie przejmuje. Za to dużo się śmieje i często wrzuca ”yo my brother!”. Nie wiedziałem czy to dlatego, że za przejazd z jednego końca wyspy na drugi skasował nas równowartość dwutygodniowego wynagrodzenia przeciętnego mieszkańca Tanzanii, czy po prostu dlatego, że tak ma. A może to te przyszłe małżonki?
Miejsce solidnych kontrastów.
Z uśmiechniętymi biednymi ludźmi, którzy nie uzależniają swojego szczęścia od stanu posiadania.
Plus cudowna Matka Natura.
Takie mam pierwsze wrażenia – zobaczymy jak to się rozwinie.
Marzy mi się prysznic i chociaż ze dwie godziny snu, bo ledwie co siedzę. Czasami zapominam, że za łóżkiem można tak tęsknić. Od rana do 15 odsypiałem i zasnę zaraz dalej bez problemu.
PEŁEN BRZUCH
Usiadłem przy barze, zamówiłem pyszną ośmiornicę. Tak miało być niebezpiecznie w tej Afryce, a tu kolejne dobre oczy. Cześć Mohamed, Igor jestem. Mohamed wpada łatwo w monologi, dzieli się swoimi doświadczeniami. Dużo mówi o znaczeniu pracy, o braku jedzenia. O śmierci kobiet w ciąży i braku służby zdrowia.
Kilka dni później poznałem młodą Holenderkę, która miała tu swoje pierwsze praktyki lekarskie. Złamiesz nogę dzisiaj, to Rentgen zrobią najwcześniej za 4 dni…
Mówił też sporo o pomocy – ogólnie pojętej i na każdej płaszczyźnie. Jak dziecko przeżyje pierwsze dwa lata życia, to jest to duży sukces i wtedy ma już układ odpornościowy konia, i jest nie do zdarcia. Ważniejszy od dachu nad głową, jest pełen brzuch, a z tym niestety nie jest tak łatwo, bo mało która rodzina może pozwolić sobie na dwa posiłki dziennie (a ja właśnie jem ośmiornicę…)
Nie wiem skąd to się bierze, ale percepcja szczęścia jest zupełnie inna niż w świecie, w którym dorasta Europa i reszta tzw. cywilizowanego świata. Tutaj szczęście wydaje się nie być uzależnione od pieniędzy. Jest radość, duuużo uśmiechu, muzyki reggae i jakiejś dziwnej wewnętrznej motywacji do optymizmu. Gorzej jak Agata wyciąga cukierki, a dla tych dzieci staje się to być albo nie być i wraca stare i dobrze znane prawo ”silniejszego”. Wtedy ta radość gdzieś zaciera się ze strachem, smutkiem i rodzącym się pytaniem, dlaczego jedna mała planeta, a takie przepaści?
Zło triumfuje wtedy, kiedy dobrzy ludzie nic nie robią!
Agata podrapane dłonie i w oczach przerażenie, że paradoksalnie z chęci dzielenia, można załapać trzyliterowego wirusa.
Prócz lordozy i jędrnych wystających tyłeczków wiem, że zazdroszę (w końcu jestem Polakiem, a zazdrość jest naszą cechą narodową i Ty pewnie też swoje myślisz przeglądając worksucks’a <3 ) im układów odpornościowych i tego pozytywnego podejścia. Muszę tu jak najwięcej pooddychać, później zaleję Cię optymizmem i upiję miłością 😉 !
Wieczna hakuna matata !
ZAKOCHANY W WIATRAKACH CHODZĄCY DOLAR W KASKU
Jak miałbym scharakteryzować siebie jednym zdaniem w kolebce ludzkości, to zrobiłbym to dokladnie tak jak wyżej. W wiatrakach ciężko się nie zakochać, kiedy 35 stopni w cieniu jest dla wszystkich normalnością. Jak będziesz gdzieś tu kiedyś stopami dotykał plażę i spotkasz kiladziesiąt osób mówiących to samo, to wtedy zrozumiesz dlaczego ”chodzący dolar”.
Siedzieliśmy, jedliśmy kolację. Andreas opowiadał o rafie, o porannym nurkowaniu. Nagle głuchy, solidny, jednorazowy bas. Wszyscy pięciozłotówki w oczach ze zdziwienia, za to Mohamed ze stoickimi spokojem podniósł kokos z ziemi i mówi, że spadają tu często. Dlatego każda ławka, bar, materac znajdują się w odpowiedniej odległości od palmy. Bez kasku, to bilet w jedną stronę do tego pięknego białego piachu.
Jadłem dzisiaj coś czego nazwać nie potrafię. Po długości wyglądało jak arbuz, środek miało w formie rurek. Smakowało pomiędzy ananasem, a mango. Leżało już kilka dni, bo było trochę przysuszone z zewnątrz. Kupiłem mango i resztę, ale to mnie zaintrygowało i niepotrzebnie zapytałem co to jest? Tłumaczył, a ja nie rozumiałem. Pytałem o owoc, on mówił o cenie i tak każdy w swoją stornę. W końcu wyciągnął nóż, którym chyba przekroił połowę wioski. Nóż długości średniego przedramienia, z warstwą zaschniętej histori wszystkiego co kroił wcześniej na grubość kciuka… Później te pokrojone rurki wytarł gazetą i z uśmiechem mnie poczęstował. Dużo rzeczy w życiu robimy, żeby nie było komuś przykro. Mimo, że moja mama ciągle powtarza, że dobrymi chęciami piekło wybrukowane, jakoś nie potrafię. ”Nie dzięki, cześć. Lub po prostu NIE”, tak jak mają niektórzy. Wyciągam rękę i pierwsza myśl to nie jaki będzie smak, tylko czy te 9 stów z wrocławskiej stacji epidemiologicznej zapewni mi teraz nieśmiertelność 😉 Przepyszne! Krzyżuj dojrzałe mango z anansem, do tego zmiksuj dziwną strukturę. Zapomnij o nożu, gazecie i smacznego!
Fenomen palmy i kokosów ogranicza tylko kreatywność ich mieszkańców. Z palm buduje się wszystko co widzisz w okolicy. Z drzewa stawia się konstrukcje. Z liści plecie dachy, ściany, ozdoby. Z kokosów (łatwo kogoś ustrzelić 😉 ) nawadnia się organizm, zjada owoc, pierwszą skórę moczy w mokrym piachu w czasie odpływu i przerabia na sznurki, liny, wyściółkę do pościeli i wszystko inne co akutalnie jest potrzebne. Z jednego ”drzewa” robi się tutaj więcej niż wszystko.
Szedłem plażą, w wodzie było kilku Japończyków. Odkąd zakochałem się w ich wyspach, zawsze gdzie trafiam skośnookich braci na planecie, przyglądam się bacznie. Bardzo mnie intryguje ich poprawność, prawość i szacunek. Cała grupa wyszła z wody, ruszyli do przodu zostawiając z tyłu jednego kolegę. Śpieszy się ale coś mu to nie idzie, bo t-shirt, bo telefon, bo shorty. Grupa odeszła, a on łapie się za brzuch, z charakterystycznym grymasem, klęka i ewidentnie coś dostarcza strach, ból i rząda uwagi. Podszedłem, a razem ze mną kilku lokalesów. Pytam co jest? Wymiotuje. Oni na to, że ”z nimi tak zawsze jest, jak napiją się słonej wody”. Jeden skoczył po kokos, ciach maczetą i kazał Japończykowi wypić do dna. Drugi skręcił blanta i podał mu z hasłem ”yo my brother this is a miracle cure for everything”. Tym razem nikt nie chciał dolara, chcieli po prostu pomóc. Japńczyk jak zobaczył blanta, wstał na równe nogi i momentalnie wyzdrowiał uciekając do swoich znajomych.
Inny dzień, inny spacer plażą. Facet gubi deskę, wyszedł na brzeg z latawcem, a deska została spory kawałek w wodzie. Był przypływ więc zrobiło się głęboko. Idzie dwóch wirachów w dredach i wielkich okularach. Jeden bez zastanowienia wskauje do wody, odpala wujka kraula i wychodzi na brzeg z deską. Znowu nikt nie chce dolara. Po prostu skejtowski misiak i dalej każdy poszedł w swoją stornę. Peace and love !
Idę drogą asfaltową (jest tylko jedna w okolicy) mam jeszcze kawałek. Zatrzymuje się japoński busik Toyota. W środku reggae, związane dłuuugie dredy pod wełnianą kolorową czapką i pytanie ”hey my friend, need a lift?”. Dwa domy dalej cała zakryta kobieta. Miesza się Jamaica z Islamem i japońskimi samochodami.
OCEAN
Zmienia się percepcja tego miejsca strasznie kiedy wchodzisz do wody.
O Alasce pisałem ”wszyskto i nic” i tu jest dokładnie to samo. Cudowna Matka Natura i ciężka codzienność mieszkańców.
Znowu wszędzie chodzę boso i tylko w boardshortach.
Woda jest dosłownie błękitna.
Piasek bialusieńki – razi po oczach gorzej niż śnieg na nartach zimą.
Pięknie jest!
Ciepły, błękitny ocean. Obłędny jest kolor wody i piasku, w życiu wcześniej takiego nie widziałem!
Z latawcami chodzi bardzo dużo białych twarzy, także na pewno nie jesteśmy dla nich egzotyczni, ale niestety dla większości wyglądamy jak chodzące i gadające dolary.
Wieje codziennie ale raczej na duże latawce. Najczęściej na wodzie dwunastki i czternastki. Pływa się od brzegu do rafy (dłuuugie halse). Wieje ponoć na Zanzbiarze nieregularnie. W czasie mojego pobytu nie wiało tylko dwa dni. W pozostałe codziennie na dyszke i startowało od 9 / 10 rano.
Warto żebyś sprawdził przypływy i odpływy. Od 9 do okolicy 13 duży odpływ i wtedy robi się flat i woda do kolan. Popołudniu wchodzi przypływ i robi się czop. Za rafą jest wave. Rekiny wyciągają z wody na plaże rybacy. Rekiny są za rafą… 🙂
Trzeba uważać na jeżowce, bo im bliżej rafy, tym jest ich więcej. A jak się nie uważa, to trzeba się poźniej igłą trochę nadziergać i sikać sobie po stopach albo nogach 🙂 !
Są też prądy, które przynoszą badziewie. Niebieskie badziewie.
Siku chciało mi się straaasznie, do brzegu miałem za daleko. Zwłaszcza do lądowania latawca, biegania gdzieś po krzakach. Bliżej rafy jest trochę głebiej więc można spokojnie się położyć, że niby strapy albo depower. Jeden pies jak tam kombinujesz, ale sikasz w oceanie na pewno więc teraz proszę się tu nie krzywić przed monitorem. Położylem się na plecy (że niby gorąco i reścik) chłodzę się elegancko sikając. Nagle piecze mnie solidnie szyja. Dziwna sprawa bo sikam dobrze z prądem/wiatrem. Szyja piecze tak, że wykręca całą głowę. Potem dół brzucha, lewe udo i cała pachwina, łącznie z jajkami (Szwed pozdrawiam Cie!). Jak to w takich sytuacjach – lekka panika. Wszędzie niebiesko. Na niebiesko jeszcze nigdy nie sikałem! Małe napompowane pęcherzyki, z długą niebieską nitką. Są skurczybyki wszędzie i parzą jak jasna cholera. Już nie było, że do brzegu za daleko, tylko ”pedal to the metal”. Latawiec zlądował się sam, a ja zacząłem od nacierania piaskiem. Po kilkunastu minutach na wodzie zostali tylko cwaniaczki w długich nogawkach i rękawach… Raz na jakiś czas ocean okazuje trochę uczuć i pieści pływających. Trwa to najczęściej jeden dzień ale mimo wiatru dyskwalifikuje chęci wchodzenia do wody. Wieczorem kiedy przychodzi przypływ meduzy wysychają na brzegu, a lokalne dzieciaki bawią się nimi jak my strzelającą folią bombelkową kiedy nie było jeszcze smartfonów. Piasek nie działa, nacierać trzeba się limonką, a na jajka najlepiej działa zimna szklana butelka z Fantą. Jak spodobasz się większej ilości niebieskich koleżanek, to boli jak jasna cholera i promieniuje po wszystkich sąsiadujących stawach i mięśniach (np. z nadgarstka aż do barku).
Jest zdecydowanie ładniej i bezpieczniej niż w Brazylii, a niektóre instruktorki chodzą w wodzie w kolorowym baaardzo skąpym bikini… idę na jakąś lekcję zaraz na pewno!
Popołudniu siadł wiatr, weszła fala. Za mało na mój latawiec. Wziąłem aparat i poszedłem zamiast na lekcję, to na długi spacer plażą zaprzyjaźnić się z różnicami. Zaczepiam tych, którzy mi się podobają.
Robię trochę zdjęć, ale przede wszystkim rozpędziłem maraton myśli jak im to wszystko tutaj poukładać, żeby mieli lżej. Po kilku kilometrach puenta przyszła sama. Wszyscy lokalesi powinni mieć dofinansowane latawce i deski przez rząd, a dzieciaki obowiązkowe lekcje WF’u na kajcie. Wtedy będzie to raj na ziemi bez dwóch zdań 🙂 !
Ocean reguluje pracę i dzień tych ludzi. To on decyduje kiedy ich nakarmi (odpływ, chodzą szukają chowających się ośmiornic), co wyrzuci im na brzeg w gratisie (muszle, trawę, glony). Kiedy pozwoli wypłynąć na połów i ilu chodzących dolarów ściagnie swoim błękitem i wiatrem.
Po 18 odkryłem boisko z dwiema drużynami – śrendnio po 8 lat każdy Ronaldo. Wróciłem po złotą piłkę, która przyjechała tu ze mną właśnie po to.
Znowu jem ośmiornice (2 dych pln), gawędzę sobie trochę z Mohamed’em. Opowiada dużo i barwnie. Każe mi iść na imprezę. Mam takie podejście do imprez jak Jarek do dziewczyn. Co tu dużo gadać, wolę kota ;p ! Ale niby beach party, reggae na żywo, lokalne Kilimanjaro i good vibes. Z Martinem pożegnaliśmy się niedługo po przyjeździe, ale widziałem na fejsie, że Kilimanjaro zwiedzał codziennie. Oliver (Francuz pracujący w Polsce) powiedział, że to nasz Żywiec. Księżyc świeci nad głową jak LED. I jest centralnie na 12. Miałem nie brać aparatu, bo duże szanse na rozstanie i Mohamed zdecydowanie odradzał. Nie mogłem tego przeboleć, bo beach party w Afryce, to przecież takie obrazki:
Miało być reggae, radość i shake’i. Spacer nocą plażą był daremny, zobaczyłem jak sprzedają sex. Hipopotamom, słoniom i smokom. Do tego wysmarowanym mąką. Obrzydliwe i popsuło mi wieczór okrutnie. Brazylia handluje standardową płcią. W Afryce to panowie oferują usługę, a panie korzystają. Niesmacznie się na to patrzy, bo mało wspólnego z klepsydrą kobiety mają ich kształty. Współczuje chłopaki! Serio i mocno!
Ale to wszystko są doświadczenia. I mądrzy ludzie mówią, że ponoć nie powinniśmy niczego w naszym życiu interpretować jako dobre czy złe, a po prostu jako doświadczenia, a te wzbogacają nas wszystkich jako byty.
Z nocnych doświadczeń, dwa miałem jeszcze fajne.
Pierwsze to ”bush baby”, które pomyliłem z małpą i w nocy bałem się iść na prostatowe siku bo coś jęczało i zasuwało po palmach szybciej niż nasze wiewiórki. Jak nie sprowokujesz, to nie jest agresywna. Jak świecisz czołówką bo jesteś ciekaw, to robi się trochę gorzej :)!
Drugie to pazury. Moskitierę do spania warto założyć sobie szczelnie wciskając ją pod materac. Jest z tym trochę zabawy, ale naprawdę warto się przyłożyć. W nocy Afryka ożywa i dźwiękowo potrafi szerzej otworzyć oczy i powtarza się w kółko ”co to było?”. Jest wszyskto co potrafisz sobie wyobrazić. Liście z palmy są średnim izolatorem więc towarzystwo w nocy jest spore i bardzo zróżnicowane. Zasypiałem z czołówką pod ręką. W razie gdybym miał jakiegoś nowego lokatora, nie zareagował za spontanicznie. Śpie, czuje. Coś idzie po mojej łydce w stronę Johnego. Śpisz nago, bo we wszystkim jest zdecydowanie za ciepło. Wiatrak i moskitiera z warstw, zupełnie wystarczają. Coś ostrego chodzi po mnie i komar to na pewno nie jest. Powoli sięgam po czołówkę. Warto na spokojnie bo skacząc można akurat skorpiona sprowokować i zanim człowiek ochłonie jest już po wszystkim i do widzenia. Odpalam światło, a tam szczur po mnie spaceruje. Zerwałem się na równe nogi piszcząc jak mała dziewczynka. Najgorsze, że solidnie zamontowałem moskitiere, stałem na środku materaca na palcach, a włochaty zasuwał dookoła szukając wyjścia. Im bardziej krzyczałem (wiem, wiem), tym szybciej biegał. Później skubaniec wlazł na belkę i zwiał. Niestety polubił nasz domek i wracał codziennie. Śmialiśmy i wkurzaliśmy się jednocześnie. Nie pospaliśmy bo co chwilę opukiwaliśmy ściany, żeby go pożegnać. Wtedy zaczęliśmy spać pod gołym niebem bez ścian z widokiem na ocean. Zaprzyjaźnieni tylko z moskitierą. Tyle dźwięków. Tyle zwierząt. W końcu chłodniej w nocy i swobodnie można oddychać.
Będzie Cię dusić w płucach. Kaszlą wszyscy. Bardzo specyficzne. To po pierwsze, po drugie, każde wyjście z Brunem wypaca ostatnie poty i staje się do przebiegnięcia maratonem (nie wiesz kto to Bruno? https://www.youtube.com/watch?v=PHO9rrENUCI ). Pomaga baaardzo wspomniane Kilimanjaro.
W końcu w nocy burza. Komarów brak, za to jaszczurki są wszędzie i jest ich bardzo dużo. Przeczą grawitacji i wiem już skąd wzięło się logo Audi Quattro.
DELFINY
Lekko po 5 rano siedzieliśmy już w łódce. Wiedzieliśmy, że musimy być pierwsi, żeby zobaczyć jak najwięcej. Im jest cieplej (później), tym delfiny są głębiej i szanse na powodzenie misji mniejsze. Dopłaciliśmy po 2 dolary od głowy, żebysmy w tej łódce byli tylko we czwórkę z szoferem i żeby ten dzień faktycznie był magiczny. Okrążając planetę miałem swoje widzimisię na każdy etap podróży i miejsce. O delfinach w Afryce nasłuchałem się dużo wcześniej i bardzo podobała mi się idea braku kapoka, basenu, itd. Kiedyś na Morzu Śródziemnym płynąc na żaglach leżałem na dziobie, a one wyskakiwały tuż obok. Tym razem całość trochę ewoluowała i dosłownie była na wyciągnięcie ręki. Codziennie rano wzdłuż brzegu Kizimikazi przepływa stado delfinów, bajer polega na tym żeby je dogonić i chwilę z nimi popływać. Jak każdy ssak, delfin rozgląda się za atrakcyjnymi tyłeczkami w bikini (nie ściemniam! Jak ładnie się dziewczyny ubierają to dłużej delfiny zostają pod powierzchnią wody!) i za oddechem. Oddech biorą średnio co 3 albo 4 minuty i z powrotem nurkują. Podstawa to dobry osberwator i operator silnika w jednym. Musi szybko je wypatrzeć, co na zafalowanym oceanie całkiem spory kawałek od brzegu, proste nie jest. Później wiedzieć w którym kierunku zanurkowały, dogodnić je przy następnym wynurzeniu i hop do wody.
Słońca jeszcze nie ma, półmrok. Cisza i spokój. Odpływamy coraz dalej od brzegu. W rękach trzymam maskę, rurkę i płetwy. Tylko to pierwsze nie budzi moich obaw. Drugie i trzecie dokładnie płuczę w słonej wodzie, żebym zajadów nie miał przez następny rok, a kurzajki wypalane laserowo bolą jak jasna cholera – temat przerobiony. Agata z Piotrkiem oczywiście popłakani i cieszą się moją nową dawką bakteriologiczną. Nie ma to teraz większego znaczenia, bo kapitan pogania nas i przyśpiesza. Nawet nie wiem kiedy, ale całość ekwipunku mam już dawno założoną. Są! Są tam! Podpływamy na jakieś 3 metry. Coś tam z wody wystawało faktycznie, ale czy delfin to ręki nie dam sobie uciać. “Jump jump!” pogania nas głośno. Sam sobie gościu jumpuj, jak tam zamiast towarzyskich zboczeńców, będą wkurzone szczęki i do końca życia mono-ski… Spięło mnie, przyznaję się bez bicia ale władowałem się na główkę w niewiadomą. Z nurkowaniem jest trochę kalustrofobicznie. W aparacie zawsze słyszysz swój oddech. Dziwne to jest i osobiście nie przepadam. Z rurką to wielkie nurkowanie nie jest ale oddechu swojego tym razem nie słyszę w ogóle, bo go nie ma. Za to jest 5 pięknych delfinów kilka metrów przede mną. Głębia, granat, przestrzeń i przerażenie. Nie wiem dlaczego, ale bałem się przez chwilę fest. Wszyscy to mamy, nazywa się to “strach przed nieznanym”, z tego rodzi się nienawiść i konflikty. Boimy się nowego albo tego o czym pojęcia nie mamy. Nie oddycham, a one odpływają. Agata za chwilę obok, Piotrek też. Coś się zawsze krzyczy w takich momentach, a później nie pamięta co. Ale radość wyrażana jest zawsze podobnie. Z powrotem na łódkę, chwilę gramolenia. Mamy je! Teraz tylko dobry kierunkek, odpowiednia prędkość. Maski nawet nie ściągałem. Rurkę po tysiącach wyciągnąłem bo lepiej na łódce oddycha się bez. Kilka minut później silnik cichutko pracuje, wynurzają się z dziesięć metrów od nas. Gaz do oporu, płyniemy im na czołówkę. Już nie musi mówić “jump, jump”, zanim zwolnił pikowałem już na główkę. Są. Piękne! Boże jaka piękna jest Matka Natura!
Spokojne, powolne. Oddychają i przyglądają się nam powoli. Prawie dotykam! Wskakuje Agata, podpływają bliżej. Agata niestety nie ma bikini więc zanurzają się głęboko ;). Dalej powtórka z rozrywki. Naście razy. Na łódkę, na główkę. Po każdym razie wow, wow i jeszcze raz wow. Po kilkudziesięciu minutach łódek robi się zdecydowanie więcej i są chyba ludzie z całej wyspy. Nie wiem co myślą sobie te delfiny, ale przy każdym ich wynurzeniu do wody wskakuje dziesiąt osób z nastu łódek. Gdyby im się nie podobało, pewnie by tędy więcej nie przepływały, a robią to codziennie. Bankowo chodzi o te sikoreczki w bikini! Nam przestaje się podobać idea wolnopływającego show i zdecydowanie za dużo klaunów jak na jeden cyrk. Wracamy. Już po wschodzie słońca. Piękne chwile! Zdecydowanie jedne z tych, które zatrzymuje się w głowie na zawsze. Dziękuję za dzisiaj!
ŚWIĘTY MIKOŁAJ
Popołudniu poszedłem do miasta z zamiarem uszczęśliwienia dzieciaków. Przed wyjazdem pakując quiver zostawiłem sporo miejsca na prezenty. Pierdoły, dla nas pierdoły: pisaki, balony, lizaki, piłki itd., bańki – zrobiły furore!
Bałem się trochę, że skończę podrapany jak Agata ostatnio i młode pokolenie mnie zaatakuje. Zmieniłem technikę, zagadałem dorosłych czy mają dzieciaki? Przyszli wszyscy. Każdy zamykał oczy, wkładał rękę do worka i losował. Matki z dziećmi na rękach. Ojcowie. Wszyscy jak leci. Kupa śmiechu, radości i dobrej energii. Fajnie jest być Świętym Mikołajem! Bierzcie wszystko co możecie. Ta radość jest cudowna! Opłaca się mieć ciężki bagaż!
Afryka jest bardzo zróżnicowana. Różne religie, miejsca, plemiona. Przykładowo Masaje ze zdjęć poniżej powinni mieć wybite jedynki, upolować lwa i mieć przynajmniej dwa metry wzrostu, a wszystkie krowy w zasięgu wzroku należą do nich. Ci ze zdjęć zamiast krów mieli telefony z fejsbukiem i handlowali koralikami, a za białymi tyłeczkami w bikini oglądają się częśniej niż ja!
Bez znaczenia kto i jaki. Ich układ odpornościowy jest zupełnie inny niż nasz. Babka gotuje na palenisku jakieś warzywa. Dodaje do tego suszoną rybę. Całość zawija w gazetę i sprzedaje lub jesz na miejscu. Talerze myje w tej samej misce ze wszystkimi z całego dnia. Myje to za duże słowo, wrzuca je tam do sterty reszty, wyciąga i smacznego. Na moje oko, czyściłoby mnie tydzień non stop. Nie poznałem prawdziwej Afryki, bo mieszkałem bliżej cywilizacji i moją toaletą nie była dziura w ziemi. Ale! Chciałem to zobaczyć, znalazłem, poszedłem i byłem psychicznie już nastawiony ale gdyby GoPro nagrywało zapach, to leżałbyś teraz przed tym monitorem na plecach!
Chcesz wiedzieć jak jest w Afryce?
Zjedz jeden posiłek dziennie, obojętnie co, ale tylko raz. Na wodę czystą do picia Cię nie stać.
Później wywal ze swojego charakteru francuskie “Ce n’est pas possible”, włącz lokalne “hakuna matata” i finalnie uśmiechnij się bo życie jest piękne!
Wyjechał dzisiaj Andreas. Duńczyk. Siedział tu ponad miesiąc ze swoją deską surfingową i mocno polecał wave za rafą. Często śmiejący się opalony blondyn. Dobre oczy standardowo i otwarty umysł.
Pytam:
- co będziesz robił teraz w domu?
- Nie wiem! Muszę znaleźć pracę i dziewczynę !
Pewne grupy ludzi mają często te same rozterki, bez względu na narodowość ;)!
Wstałem chwilę przed 6 rano.
Poszedłem na wschód.
Potem godzinny spacer plażą.
Zjazdłem ostatniego omleta z mango.
Od samego przyjazdu miałem swojego faworyta.
Ciagle w tych samych długich, ciężkich, gorących, zajechanych jeansach i poszarpanym t-shircie.
Jeden z nielicznych, który nie nagabywał.
Przybijał piątkę “how are you?” i wszystko!
Robił swoje codziennie. Sadził palmy, sprzątał, przenosił, podnosił, przerzucał.
Młodszy delikatnie ode mnie, ale farciarz bez zakoli.
Zawołałem go dzisiaj.
Specjalnie oszczędzałem t-shirty.
Dałemu mu wszystkie, które miałem w tym 10 nówek.
Dwa do przeprania, w których chodziłem przez cały pobyt.
Boardshorty, krótkie spodnie, śpiwór i całą siatkę leków, które tu przywiozłem.
Łzy miał w oczach…
Oddałem wszystko co miałem.
Afryka pomogła mi zrozumieć, że szczęście jest tu i teraz, a niekoniecznie jutro i gdzieś. Radość życia wcale nie zależy od pieniędzy.
że można nie mieć nic, a być szczęśliwym i mieć wszystko
że zapominamy o podstawach, a koncentrujemy się na „otoczkach”
że zależymy wszyscy bez wyjątku od Matki Natury!
Wróciłem, pogadałem z nieugiętym
tato sprzedał mi mase fajnch lekcji życia i ganiał zawsze po planecie solidnie, także był ciekawy jak było?
krótka piłka w sumie
pyta:
– lwy widziałeś?
– nie
– a Kilimanjaro?
– też nie
– to musisz jeszcze raz lecieć bo nic nie widzialeś !
PRZYDA SIĘ
CZAS – okolice równika są zawsze czasowo takie same. Dzień i noc jest równa. Zaczynamy od lekko po 6 rano i kończymy lekko po 18. Później jest piękna pełnia 90stopni nad głową i gwiazdozbiory.
JĘZYK – Swahili. Idea była prosta, chcieli pozbierać z różnych i stworzyć jeden uniwersalny. Ponoć drugi co do łatwości język świata. Jest pare zwrotów, które obowiązkowo musisz znać :
- Jumbo – Cześć
- Mambo – tak jak wyżej tylko więcej stylu / slangu – takie what’s up?
- Poa – odpowiadasz na Mambo. Czyli jak się masz? Dobrze! Mambo? Poa! Wymawiają bardziej B niż P. Czyli słyszysz Boa, a nie Poa.
- Karibu – dziękuje. Wymawiają bardziej Haribu, także łatwo skojarzyć z żelkami Haribo.
- Tafazale – please !
- Hakuna Matata – no problem 🙂
- Pole Pole – powoli powoli !
- Asante – thank you !
LOT – Jak myślisz o Tanzanii/Zanzibarze to pewnie ceny biletów juz sprawdzała/eś i wiesz, że cały bajer polega na trafieniu promocji. Bardzo często Turkish Airlines ma miłe niespodzianki wieczorową jesienną porą. Odświeżałem codziennie i w końcu z ponad 4000 zł, zeszliśmy na 1600 zł i to bez większego targowania. Grzechem jest wtedy tego nie zabookować. Następnego dnia rano w takich cenach biletów już nie było, a chętnych na wyjazd zrobiło się nagle więcej. W samolocie spotkałem Martina (mieszkańca Pragii), który zdecydował się na podróż dwa dni przed odlotem (ja kupiłem w październiku na styczeń) i bilet miał za 450 euro w dwie strony więc wychodzi na to, że jak jesteś wolnym duchem i masz czas zawsze i wszędzie, to musi się udać! 🙂
DAR / ZANZIBAR – LOT/ PROM – Warto jest lecieć od razu na Zanzibar jeśli znajdziecie takie połączenie (zazwyczaj droższe). Opcja najtańsza: Praga à Istambuł à Dar es Salaam à Zanzibar. Jeśli ktoś chce zobaczyć jeszcze zwierzęta (safari), to Dar es Salaam jest lepszą opcją. Z Dar es Salaam na Zanzibar, pamiętaj, że przeloty koncertowo ogarnia Shaden i są tańsze niż prom (jego Whatsapp : +255 712 088 780 – powiedz, że ode mnie)! Promy pływają codziennie. Bilet jest za okolice 35 USD. http://www.zanzibarquest.com/ferries-flights/ferry-dar-es-salaam-zanzibar.html Ale nie opłaca się, płynie długo i jest droższy od samolotu, do tego nagabują strasznie w porcie.
Taxi – jest od razu po wyjściu z lotniska. Ponoć tylko goście z identyfikatorem. Ceny ustala się najlepiej przed wejściem do samochodu, bo później można się zdziwić. Maxymalnie taxówka z lotniska do promu (czyli centrum Dar es Salaam) powinna kosztować okolice 15 USD.
ZANZIBAR – TAXA – przejazd wyspy na szerokość czyli z lotniska do Paje (zobacz na mapie). To 40 USD wyjściowo. Najlepiej udało mi się zejść do 24 USD. Jakieś 60 km. Dala Dala ten sam odciek pokonuje za 2 000 Tańzanskich Szylingów, czyli 1 USD. Dala Dala zatrzymuje się dosłownie wszędzie, także problemów z miejscem nie ma. Raczej z tym, że za dużo ludzi jest w środku i nie bierze kolejnych. Wtedy czeka się dłużej.
VISA/ŻÓŁTA KSIĄŻECZKA – szczepienia zrobiłem wszystkie (dur brzuszny, żółta febra, wirusowe zapalenia A i B, tężec, błonnica). Wszystkie wpisano w międzynarodową żółtą książeczkę. Ponoć na granicy ważniejsza niż paszport. Mojej nikt nie oglądał, nikt nie kazał mi jej nawet pokazać. Z paszportem bardziej ich interesowała Visa, a dokładniej dolary. Visa kosztuje 50 USD i największe jaja są jak paszport wędruje jednym okienkiem, a wychodzi po godzinie drugim. Strażnik oddaje każdy pojedyńczo na głos czytając imię właściciela. Sporo śmiechu przy tym jest jak towarzystwo jest międzynarodowe i łamie sobie gość język. Niestety nie ma uniwersalnej reguły, że jak Twój paszport pójdzie pierwszy, to też wyjdzie pierwszy. Godzinę albo lekko ponad trzeba liczyć na visy.
PIENIĄDZE – dolary trzeba wymienić od razu na szylingi. Warto jest mieć drobne przy sobie zawsze! Z grubsza licząc obiad za 10 000 szylingów, to obiad za 5 dolarów, czyli za nasze 2 dychy. Np. Ośmiornica 😉 Słyszałem, że dzienna dobra pensja to 5 000 szylingów, czyli 2,5 dolara. Jak płaci się dolarami, wydają szylingi ale zaokrąglają do góry, także wychodzi się na tym gorzej.
WODA – kupuj tylko tą w plastikowych butelkach, która ma zafoliowany korek. W innym wypadku Bruno Cie zajedzie 🙂 !
MALARIA – nie brałem Malarone, bo naczytałem się bardzo dużo złego. Leki malaryczne na kontynencie mają rację bytu, zwłaszcza w miastach i na safari. Na Zanzibarze nie jest źle z komarami 🙂 Można też wierzyć w homeopatie i zapobiegawczo brać:
- China 30CH – trzy kulki raz dziennie do ssania rano
- Arsenicum Album 30CH – trzy kulki dziennie do ssania w południe
- Natrium Muriatium 30 CH – trzy kulki dziennie wieczorem
- Oleje eukaliptusowy – 2 krople na szklankę wody.
Ja wierzę w szczęście i dobro więc nie brałem nic! 🙂 Ale bez zbędnego cwaniakowania, był jeden dzień kiedy zacząłem kichać, a ugryzł mnie komar wcześniej. Chora głowa dorobiła historię i byłem bliski szprycowania się końską dawką Malarone. Unidox jest ponoć jeszcze lekiem porównywalnym, tylko zdecydowanie tańszym. Dzieje się po tych lekach solidnie w głowie. Holenderki haftowały jak złe !
CENY
– mango, banany – 2 tys
– woda 1 tys w mieście, 2 tys w hostelu
– 1 tys kurczak z ulicy jak w Brazylii gotują przed lepiankami i sprzedają na ulicy
– 10 tys kurczak z pysznym avocado i pomidorami
– 22 dolary za wycieczkę z delfinami z 40 wyjściowych
– 55 dolców lot z Dar zamiast internetowych 86
– 5 tys piwo w barze
– arbuz 3,5 tys
– snickers 2 tys
– SIM 1 000 szylingów, doładowanie 5 000 szylingów – najlepszy operator Zantel
Zanzibar, Africa – Igor Bucki